wtorek, 27 listopada 2012

15. Umowa



            Niesamowite, że można obudzić się przed wschodem słońca. Była czwarta rano, a ja nie mogłam zasnąć. Nigdy nie byłam rannym ptaszkiem, w dni wolne budziłam się o dziesiątej, a potem przez godzinę kotłowałam i wylegiwałam w pościeli, na wpół drzemiąc, na wpół kontemplując wygląd sufitu. Dziś jednak miałam lekcje. W pełni rozbudzona leżałam na łóżku, przyglądając się wszystkim możliwym przedmiotom i szukając powodu, by wreszcie wyjść spod ciepłej pierzyny. Nie miałam pojęcia co ze sobą zrobić, na dodatek co jakiś czas z moich ust wydobywało się stłumione kichnięcie. Za oknem panowała już szarość. A ja? Po prostu, obudziłam się już wyspana i, pomimo prób, nie było szans bym znów zasnęła. Czwarta rano! Westchnęłam i zwlekłam się z łóżka, wciąż niedowierzając tej wczesnej porze. Następnym razem nie mogę kłaść się spać o osiemnastej…

            Niespiesznie podeszłam do szafy i w ciemności znalazłam jakieś ciuchy, które mogłabym dziś włożyć. Naprawdę, starałam się wszystko rozwlec w czasie, niestety po godzinie, byłam gotowa na lekcje. Umyta, ubrana, uczesana, spakowana, ze sprawdzonymi pracami domowymi, zasiadłam na kamiennym parapecie z podręcznikiem od eliksirów na kolanach. Przez chwile czytałam jego treść, ale w końcu zrozumiałam, że nauka jest bezsensowna, kiedy polegała jedynie na bezustannym powtarzaniu materiału. Zamknęłam podręcznik, a następnie oparłam swoją głowę o ścianę, i przymknęłam powieki. Z moich ust wydobyło się ciche westchnięcie.

            Co ja mam robić? Szlaban z Potterem. Czym sobie na to zasłużyłam? Każą mi spędzać czas z tym bufonem, kiedy wszystko co powiedziałam było prawdą. W ogóle, czemu on mnie sprowokował? Zawsze się dziwnie zachowywał. Zazwyczaj się ignorowaliśmy, czasem tylko zaczepiał mnie i rzucał jakimś głupim tekstem. Ja go ignorowałam, bo, no cóż, smutna prawda, jest dla mnie jedynie rozpieszczonym bachorem, który buduje swoje poczucie wartości, poprzez znęcanie się nad innymi. To, że zaprosił mnie na randkę, było trochę zaskakujące. Ale to jak się potem zachował było okropne. Przypomniała mi się sytuacja z pierwszej klasy, kiedy też próbował się ze mną umówić, ale w sposób tak niewinny i nieśmiały, że po odmowie, długo męczyły mnie wyrzuty sumienia. A teraz? Co mu odbiło?

            Jedno było pewne: nie dam się. Przez cały szlaban będę milczała i ignorowała tego palanta. On pewnie będzie bezskutecznie próbował mnie sprowokować, ale to ja zatriumfuję…

            Po tym postanowieniu odzyskałam spokój. Otworzyłam oczy i wyjrzałam za okno przyglądając się błoniom. Zaczął padać deszcz a wiatr z szumem uderzał w okna. Na niebie panowała szarość, dzięki której łatwiej było mi dojrzeć skraj zakazanego lasu lub jezioro wzburzone przez powiewy i opadające krople. Chciałam  to poczuć, ale zawahałam się przed otwarciem okna. Czy chłód obudziłby dziewczyny? Rozejrzałam się. Kotary ich łóżek były zasłonięte, więc zimne powietrze miało małe szanse tam dotrzeć. Wreszcie pewnym ruchem przekręciłam klamkę okna, a lodowate powietrze uderzyło mnie w twarz. Nie zmartwiło mnie to, jedynie wystawiłam rękę, by poczuć słodkie krople na swojej skórze.

            Wróciły wspomnienia. Gdy byłam mała wierzyłam, że deszcz to łzy Pana Boga i aniołów. Za każdym razem, gdy na zewnątrz szalała ulewa, ja zastanawiałam się, czym ludzie aż tak bardzo zasmucili Niebo. Te pytania: a jeśli to moja wina? Może zrobiłam coś złego? Często mnie to męczyło. Zaśmiałam się. Byłam tak słodka i niewinna.

Złapałam się framug i klęcząc na parapecie, wychyliłam się na zewnątrz. Emocjonalne oczyszczenie. Nie wiem jak długo to odczuwałam, ale  gdy wreszcie otworzyłam oczy i cofnęłam do pokoju czułam, że rude pasma lepią mi się do twarzy, a ja śmieję się cicho.

Zerknęłam na zegarek. Była piąta trzydzieści. Czas płynął szybko. Za pół godziny skończy się cisza nocna i będę mogła legalnie wyjść z pokoju wspólnego, udać się na błonia a i tak, nie było szans, bym kogoś spotkała. Wszyscy będą jeszcze słodko spali…

Zeszłam na dół do pokoju wspólnego. Nikogo tam nie było, a ja opatuliłam się kocem  i usiadłam na kanapie przed wiecznie płonącym kominkiem, by trochę podeschnąć. Znów kichnęłam, ale ignorując to zaczęłam przyglądać się jasnym płomieniom. Zamknęłam swój umysł na poważne, filozoficzne rozważania, a zamiast tego zaczęłam myśleć o szkole, plotkach lub (co najbardziej lubiłam) wymyślać i rozwijać wątki ze swoich ulubionych książek. To zawsze pomagało wyłączyć się z tego świata i po prostu odpocząć.

Nawet nie zauważyłam, kiedy zegar wybił szóstą. Drgnęłam lekko na jego dźwięk. Więc teraz mogę robić co chcę. Zrzuciłam z siebie koc i szybkim krokiem wyszłam przez portret udając się na błonia. Moje kroki odbijały się głośno od kamiennej posadzki. Nie podobały mi się te dźwięki, bo ukazywały jak głęboka jest cisza, którą przerywam. A ja od dziecka bałam się ciszy. Za wiele w sobie skrywała. Jakikolwiek szelest, stanowił wtedy zagrożenie, bo przecież był on tak nienaturalny. Za to innym nie pozwalała nic ukryć. Zdradzała nawet najcichsze dźwięki. Przy niej naturalny szum wiatru wydawał się zagrożeniem. Nigdy nie ufałam ciszy, tajemnice, które w sobie kryła burzyły moje poczucie bezpieczeństwa. Na dodatek miałam dość bujną wyobraźnie i każdy dźwięk kojarzył mi się z zagrożeniem.

Stanęłam przed wyjściem, odetchnęłam, traktując to prawie jak jakiś podniosły moment i pchnęłam ogromne drzwi. Stawiały opór, więc całym swoim ciałem zaprałam się aż wreszcie poczułam powiew jesiennego wiatru na twarzy. Nie udało mi się ich otworzyć na oścież, jedynie przecisnęłam się przez niewielką szparę, którą udało mi się utworzyć. Deszcz zaczął padać na moją twarz, a wiatr szarpać moimi włosami we wszystkie strony. Nie zapowiadał się pogodny dzień, ale mimo to byłam szczęśliwa.

Roześmiałam się i wybiegłam na trawę. Nie, nie zaczęłam kręcić się wokół własnej osi, jak postać z jakiejś komedii romantycznej. Usiadłam po prostu na dużym kamieniu i wystawiłam twarz ku niebu. Ja. Wiatr. I deszcz.

Uwielbiam to uczucie.

 

 

            Gdy weszłam do pokoju wspólnego, o siódmej, wszyscy patrzyli na mnie jak na wariatkę. Cóż, kolejny raz wkraczam tu przemoczona, ale tym razem uśmiechałam się, będąc w stanie euforii. Wbiegłam po schodach do swojego dormitorium. Nim otworzyłam drzwi, oparłam się o nie, kichając głośno, kilka razy. To wywołało u mnie tylko kolejny chichot. Gdy weszłam do pokoju, moje przyjaciółki spojrzały na mnie jak na wariatkę. Nie spały już. Wyjątkowo rozbudzone siedziały w piżamach na swoich łóżkach i rozmawiały o czymś ożywione. Na mój widok zatkało je, jednak po chwili wszystkie zaczęły się przekrzykiwać:

             - Lily, ty wariatko, chcesz być chora?!

             - Gdzieś ty była?!

 - Martwiłyśmy się o ciebie!

 - Dlaczego jesteś cała mokra?!

            Zaśmiałam się wesoło na ich matczyną reakcję. Nie dziwiły się już, wiedząc, że czasami zdarza mi się mieć tak rozbawiony nastrój. Ja zaś byłam zaskoczona, jak zabawnie muszę ja wyglądać, kiedy robię im wykłady. Humor mi się popsuł, kiedy pod wpływem kichnięć zgięłam się wpół. Gdy podniosłam wzrok, spotkałam się z dwoma morderczymi spojrzeniami (Dorcas i Ann) i jednym rozbawionym, patrzącym na mnie z pewnym politowaniem (rzecz jasna, Kate).

             - Oj, Liluś, Liluś… - powiedziała Kate, obejmując mnie ramieniem i prowadząc gdzieś wolnym krokiem. – Wiesz, co teraz zrobimy? Wepchniemy cię do łazienki i nie wyjdziesz stamtąd, dopóki nie weźmiesz gorącej kąpieli. Jeśli to nie pomoże, to spróbuję cię doprowadzić do skrzydła szpitalnego, nim Dori cię zamorduję za twoją nieodpowiedzialność. – Wraz z tymi słowami pchnęła mnie lekko za drzwi toaletki i od razu zatrzasnęła je za mną.

            Spróbowałam je otworzyć, ale po chwili szarpania z klamką zrozumiałam, że są zamknięte zaklęciem. A ja nie miałam przy sobie różdżki. Cóż, karzą mi się wykąpać w przyjemnie gorącej wodzie, więc ja narzekać nie będę…

 

 

            Kąpiel pomogła wystarczająco i pomimo ciągłego kataru, dziewczyny nie kazały mi iść do pani Pomfrey. Ja zaś żyłam z lekcji na lekcję, mając wizję dzisiejszego szlabanu przed oczyma. Jak mantrę powtarzałam słowa „wszystko będzie dobrze, wszystko będzie dobrze, wszystko będzie dobrze…”. Przerażało mnie również, jak szybko leci czas, lekcje mijały błyskawicznie, a jedynym co mogło poprawić mi humor, była nadzieja, że szlaban również minie jak z bicza strzelił.

            Wreszcie skończyła się ostatnia lekcja, czyli zaklęcia. Pakowałam swoje książki, rozmawiając wesoło z Dorcas, kiedy usłyszałam wołanie:

             - Evans! – był to znajomy, znienawidzony głos. Znak do ucieczki. Udając, że nic nie słyszę przyspieszyłam pakowanie książek. – Evans! – Dorcas patrzyła na mnie wzrokiem, który łączył zaskoczenie i współczucie. Nawet przyjaciółka mnie żałowała! – Evans, no! Nie udawaj, że mnie nie słyszysz! – czyjeś ręce chwyciły mnie w talii i obróciły o sto osiemdziesiąt stopni, w momencie, kiedy ze spakowaną torbą byłam gotowa ruszyć szybkim krokiem do drzwi. Zobaczyłam twarz Pottera, on zaś przyciągnął mnie bliżej, tak, że stykaliśmy się ciałami.

             - Puszczaj, idioto! – wyrwałam mu się i rozejrzałam się spanikowana. Co ludzie mogli pomyśleć?! Złapałam swoją torbę i szybko ruszyłam do wyjścia, zostawiając Pottera i Dorcas za sobą. On ruszył za mną, ona uznała, że lepiej dać nam chwilę. Szła wolnym krokiem, dlatego już po chwili została daleko w tyle.

             - Gotowa na naszą randkę? – spytał, idąc obok mnie i uśmiechając się huncwocko.

             - Urojenia w twoim napuszonym łbie są już aż tak zaawansowane? Jaką randkę?

             - No wiesz, tą dziś, o dwudziestej – puścił mi oczko.

            Na to stwierdzenie zaśmiałam się sarkastycznie i spojrzałam mu pewnie w oczy.

             - Skoro każdy szlaban traktujesz jak randkę, to zaczynam rozumieć zażyłość między tobą a Blackiem. W końcu dużo czasu spędzacie na szlabanach… No wiesz… razem… sam na sam… - zaczęłam swój monolog, nie chcąc dać mu dojść do głosu. Póki będzie cicho, ja nie będę się wściekać… - Z drugiej strony, wiesz, gdybyś mi powiedział od razu o waszej relacji, nie wściekałabym się tak na ciebie. To znaczy, wiesz… - podrapałam się z udawanym zakłopotaniem po głowie – nie spotkałam się nigdy z tego typu osobami i nie mam jeszcze na ten temat poglądów. Bo… z jednej strony to gorszące, ale z drugiej powinnam chyba tolerować kolegów z roku, więc… - zatrzymał na i zatkał mi usta ręką, nim zdążyłam dokończyć zdanie.

            Automatycznie wyrwałam się. Dotykanie kogoś po twarzy, w relacji podobnej do naszej, wydawało mi się zbyt poufałe.

             - Będziesz już cicho? – spytał, patrząc na mnie jak na małe dziecko. Spiorunowałam go spojrzeniem i znów ruszyłam wzdłuż korytarza, a on bez problemu dostosował się do mojego tępa. – Dobrze, teraz czekam na podziękowania. A jak przebrną ci już przez gardło, przydadzą się i przeprosiny – uśmiechnął się bezczelnie, a mnie aż zatkało.

             - Niby za co?! – krzyknęłam oburzona.

             - Podziękowania za uratowanie co życia…

             - Nie prosiłam cię o to! – przerwałam mu niegrzecznie, używając swojej wczorajszej wymówki.

             - A przeprosiny, za nasłanie na mnie i Łapę, tamtych dziewczyn? – zignorował moje wtrącenie.

             - Łapę? – spytałam zdezorientowana.

            Pierwszy raz wydał się zmieszany.

             - Znaczy, Syriusza… - odparł szybko.

             - Zmieszałeś się – na moich ustach pojawił się triumfalny uśmieszek. – To znaczy, że to jakaś tajemnica. Ksywki rzadko bywają tajemnicą, chyba że odnoszą się do innej tajemnicy… - zaczęłam się na głos zastanawiać. – Tajemnica tak wielka, że sam James Potter się przestraszył… Musi to być coś bardzo zakazanego, a…

             - Och, ucisz się! – westchnął, uśmiechając się lekko, a w jego wyrazie twarzy kryło się politowanie i dezaprobata.

             - Nie martw się, i tak do tego dojdę – spojrzałam na niego z wyższością.

             - Wątpię. A wracając do tematu, czekam!

             - Na co? – udałam zaskoczenie.

             - Jezioro… Blondynki… Podziękowania… Przeprosiny… - zaczął rzucać hasła, które miały mi coś zasugerować.

             - Nie, kojarzę – powiedziałam po krótkiej chwili udawanego zamyślenia. – Jak sobie przypomnę, dam znać! – obiecałam i przyspieszyłam kroku, chcąc odejść, jednak on złapał mnie za nadgarstek i pociągnął w ten sposób, że wylądowałam w jego ramionach.

             - Evans - westchnął, jakby zrezygnowany. Jego twarz znajdowała się zdecydowanie zbyt blisko mojej. – Jesteś pierwszą dziewczyną, która aż tak mnie irytuje.

             - Och, pochlebiasz mi – cofnęłam się szybko, choć mój nadgarstek wciąż znajdował się w jego uścisku. Nie spodobało mi się to.

             - Puść! – zażądałam.

             - A po co? – uśmiechnął się huncwocko. Spróbowałam się wyrwać, ale byłam za słaba.

             - Puść! – w moim głosie mieszało się poirytowanie i strach. Nie wiedziałam do czego on jest zdolny.

             - Przekonaj mnie – przysunął się  bliżej i spojrzał w moje oczy.

             - Nie pogrywaj ze mną, Potter – warknęłam.

             - Przecież to ty zaczęłaś pogrywać ze mną – sceptycznie uniósł prawą brew a z jego ust nie znikał huncwocki uśmiech.

             - Teraz tego mocno żałuje – przyznałam szczerze. Jeszcze raz spróbowałam wyrwać nadgarstek z jego uścisku. – No puść!

             - Teraz nie mam zamiaru – jeszcze szerzej się uśmiechnął. – Przekonaj mnie.

             - A jak mam cię przekonać? – spytałam zrezygnowana.

             - Ja wiem…? Ja osobiście jestem bardzo elastyczny, mogę dać ci wybór. Randka, całus, noc w moim dormitorium… Ał! – jęknął, kiedy z całej siły nadepnęłam na jego stopę.

             - Ciesz się, że nie w twarz – warknęłam, próbując jeszcze jakoś wyrwać tę nieszczęsną rękę.

             - Wątpliwa radość – mruknął. Wreszcie spojrzał na mnie z ciekawością, jakby analizując na co byłabym skłonna się zgodzić, a co uznałabym już za bezczelność. Na jego ustach pojawił się triumfalny uśmiech, co nie poprawiło mojego humoru. – Zróbmy tak, puszczę cię, ale w zamian ty będziesz dla mnie miła przez cały szlaban. Co ty na to?

             Krótka analiza z mojej strony. Będę dla niego miła, praktycznie za nic (puszczenie mojej ręki to jednak nic)? Ostatni raz spróbowałam się wyrwać, ale niestety nasza rozmowa nie pozbawiła go czujności i jego chwyt był równie mocny co na początku. Musiałam zacząć negocjować.

             - Więc… puszczenie mnie, nie wymaga od ciebie żadnego wysiłku. Za to nie wiesz, jak wiele pracy będę musiała włożyć, żeby być dla ciebie miłą. To stanowczo za duże wyzwanie… Zróbmy tak… Ja będę dla ciebie miła, a ty mnie puścisz i pokażesz gdzie jest Pokój Życzeń – powiedziałam, zadowolona ze swojego pomysłu. Od zawsze marzyłam, by go znaleźć. Czytałam o nim wiele w historii hogwartu i innych książkach, a teraz, miałam tą świadomość, że ktoś wie, gdzie go szukać. Serce zabiło mi szybciej na myśl, że mam szansę tę informację zdobyć.

             - Skąd wiesz o…

             - Nie pamiętasz rozmowy w środku nocy przed pokojem wspólnym? – przerwałam mu - Słyszałam was!

            Nie zawahał się.

             - W takim razie będziesz dla mnie miła przez tydzień – odparł usatysfakcjonowany.

            Zaśmiałam się.

             - Żądasz ode mnie niemożliwego. Mogę być dla ciebie miła dziś, przez cały dzień. Przed szlabanem, w trakcie i po nim.

 - Zgadzam się – odparł bez zastanowienia.

             - Czyli podsumowując, ja będę dla ciebie miła do końca dnia, a ty puścisz moją rękę i pokażesz gdzie jest Pokój Życzeń? – spytałam niepewnie, doszukując się w tym jakiejś pułapki. Potter zawsze ma jakieś haczyki w zanadrzu.

             - Tak, właśnie.

            Staliśmy przez chwilę w ciszy, a ja patrzyłam na niego wyczekująco.

             - No co? – spytał się, jakby nie wiedząc o co chodzi.

             - Puścisz mnie wreszcie?!

 

 

 

            Przed szlabanem zdążyłam opowiedzieć dziewczynom o szantażu i umowie z Potterem. Nie wspierały mnie ani nie używały ciepłych słów, co to, to nie! One zaczęły się wesoło śmiać i uznały, że w takim tempie Potter wywalczy sobie randkę za dwa tygodnie. Mnie nie było do śmiechu. Czułam się podle zaszantażowana! Dlatego szybko wycofałam się z rozmowy i wzięłam się za prace domowe zadane na jutro. Musiałam się z nimi wyrobić przed szlabanem, bo nie wiedziałam, o której z niego wrócę.

            Pisałam szybko i starannie i choć moje koleżanki pomagały mi, podając podręczniki i wyszukując informacje, gdy na zegarze pojawiła się dziewiętnasta czterdzieści byłam dopiero w połowie wypracowania na zielarstwo. Szybko zerwałam się i założyłam wierzchnią szatę, poprawiłam włosy i ostatni raz zajrzałam do lusterka. W porządku.

            Odetchnęłam.

             - To lecę – powiedziałam zdenerwowana, ale nie ruszyłam się z miejsca.

             - Lily, wszystko będzie okej – uspokoiła mnie Dorcas, jakby czytając w moich myślach.

             - To mój pierwszy szlaban w życiu – jęknęłam.

             - I zaraz się na niego spóźnisz, chyba, że już teraz wyjdziesz – wtrąciła się Kate i nim zdążyłam się zorientować co się dzieje, zostałam wypchnięta za drzwi.

            Spokojnym krokiem ruszyłam do gabinetu profesor McGonagall, wiedząc, że wbrew słowom Kate wyszłam z wystarczającym wyprzedzeniem, by się nie spóźnić. Nie spieszyło mi się do spotkania z Potterem i jakże wielkie było moje szczęście, kiedy nie zastałam go pod gabinetem profesorki.

            Oparłam się o ścianę i zajęłam sobą. Ostatni raz rozejrzałam się; korytarz pusty. Pottera brak. Czekałam chwilę, aż wreszcie drzwi otworzyły się, a w nich pojawiła się głowa profesorki. Od razu zauważyła mnie, a jednak rozejrzała się, szukając kogoś wzrokiem. Wreszcie westchnęła.

             - Jak zwykle się spóźnia – brzmiało to bardziej jak pytanie. Nie wiedziałam, co odpowiedzieć, więc tylko wzruszyłam ramionami, nie zważając, że McGonagall może to potraktować jako oznakę braku szacunku.

            Ostatni raz się rozejrzała, ale nikt nie nadszedł. Westchnęła i puściła mnie w drzwiach, mrucząc coś o „regularnie spóźniającym się głupim dzieciaku”.

 

 

 

            Szedł wolnym krokiem, nie spieszył się, choć był już spóźniony. Był już na wielu szlabanach i znał McGonagall: jeśli spóźnienie będzie mniejsze niż dziesięć minut, nie ma się czego obawiać. Uśmiechał się do mijanych ludzi i zatrzymywał się, by chwilę poflirtować ze znajomymi dziewczynami. Tak wyglądało jego życie i było cudowne! Przystojny, popularny, uwielbiany przez tłumy, a w szczególności przez dziewczyny… Żyć, nie umierać.

            Owszem, była jedna taka, która stawiała pewien opór, ale ona też się zegnie. Zna takie, pokokietuje się, poudaje obojętną, czasem wściekłą, ale tak naprawdę już mu ulega i pewnie śni o nim każdej nocy. Zresztą zaraz się spotkają i on zada ostateczny cios, w końcu wedle umowy musi być dla niego miła. A James Potter potrafi takie rzeczy wykorzystać.

Przypomniał sobie jak tego samego dnia ją wkurzył i jak urocza wtedy wyglądała. Bawiła go niezmiernie. Na wpół zirytowana, a na wpół przestraszona próbowała mu się wyrwać, choć oczywistym było, że z nim nie ma szans. Słodko wyglądała z tym oburzeniem w zielonych oczach i tą zmarszczką nad brwiami. A zaraz znów będzie miał szansę ją zobaczyć. I zdobyć.

 

 

 

Panowała niezręczna cisza, którą przerywało jedynie tykanie zegara. Ja siedziałam w wygodnym, czerwonym fotelu, udając, że bardzo zafascynowały mnie moje paznokcie, zaś profesor McGonagall, sztywno wyprostowana, wpatrywała się z napięciem w drzwi. Choć sytuacja była nieco niebezpieczna, wydała mi się również komiczna. I choć próbowałam się powstrzymać, kąciki moich ust zadrgały lekko.

Wtedy właśnie ktoś zapukał i nie czekając na odpowiedź wszedł do gabinetu. Nie musiałam się odwracać, wystarczył mi widok na profesor McGonagall, której mina stężała. Splotła palce na biurku i z uwagą przyglądała się komuś za moimi plecami.

 - O, jak widzę pan Potter zaszczycił nas swoją obecnością – użyła swojego surowego tonu.

 - Przepraszam, za spóźnienie, ale musiałem ratować życie jakiejś dziewczyny. - Od wejścia zaczął kręcić. - Wie pani, zakrztusiła się, potem zaczęła dusić i…

 - … i musiałeś jej zrobić usta-usta, nieprawdaż James? – przerwałam mu, odwracając się w fotelu. Nie mogłam się powstrzymać przed tą ironiczną uwagą, ale wystarczającą karą było pełne dezaprobaty spojrzenie nauczycielki. Mimo to, Potter musiał się odezwać.

 - Tak, wiesz, była wystarczająco MIŁA, więc się zgodziłem – powiedział, starając się bym tylko ja zrozumiała prawdziwy kontekst zdania. Koniec ironii, Lily, powiedziałam do siebie. Masz być miła. A Potter to cham!

Nie wiem skąd ta ostatnia myśl wzięła się w mojej głowie, ale wystarczyła, by kąciki moich ust zadrgały niebezpiecznie. Nim zdążyłam cokolwiek mu odpowiedzieć, wtrąciła się profesorka.

 - Dobrze, koniec tych pogaduszek, przyszliście na szlaban! Proszę za mną.

Wstała i wyszła z sali, nie czekając na nas. Szliśmy znajomymi korytarzami, w stronę biblioteki, mijając zaciekawionych uczniów. Kiedy stanęliśmy przed drzwiami mojego sanktuarium, McGonagall odezwała się:

 - Więc tak, waszym zadaniem jest wytarcie kurzu ze wszystkich półek i posegregowanie książek. Resztę wyjaśni wam pani Sirwappy*. Szlaban kończy się o dwudziestej czwartej. Życzę powodzenia – powiedziała jeszcze i nie czekając na nasze pytania odeszła.

Zerknęłam niepewnie na Pottera (w końcu on jest doświadczony w szlabanach), a następnie zapukałam do drzwi i nie czekając na odpowiedź weszłam do biblioteki. Od razu poczułam się lepiej, czując zapach kurzu i starych ksiąg, wręcz zaczęłam być wdzięczna nauczycielce od transmutacji za wyznaczenie nam zadania na gruncie, na którym mogłam poczuć się pewniej.

I wtedy się zaczęło. Pani Sirwappy, bardzo żywiołowa i energiczna bibliotekarka, w średnim wieku, zaczęła trajkotać, tłumaczyć co i jak, a zarazem próbowała nam wyjaśnić, jak karygodnie się zachowaliśmy kłócąc podczas lekcji. Brzmiało to mniej więcej tak:

 - No dobrze, tutaj macie miotełki do kurzu! O! I tutaj ściereczki! Musicie wyczyścić wszystkie półki, dokładnie, zdejmując też książki… no właśnie, o tym musicie pamiętać, zdejmujcie książki… a potem ustawiajcie je bardzo ostrożnie i precyzyjnie, a co najważniejsze… – przerwała, by złapać oddech, a zarazem zbudować napięcie – Alfabetycznie!!! – pisnęła uradowana. – Dziś zamknęłam wcześniej bibliotekę, żebyście mieli spokój i, żeby nikt wam nie przeszkadzał. No, to macie te miotełki, tylko nie pobijcie się nimi! Bo to jak uderzyłaś tego tu kawalera na lekcji było bardzo niegrzeczne. Nie rób tego więcej, nie odwołuj się do przemocy, lepiej wszystko przedyskutować, bo jak ja zawsze powiadam…

 - „Słowo ma wielką moc”. – Miałam jakiś nieprzyjemny zwyczaj wtrącania się, ale nie mogłam się powstrzymać, musiałam przerwać jej tyradę. – Tak wiem proszę panie i wiem również, że dlatego została pani bibliotekarką. Opowiadała mi to pani ostatnio. I przedostatnio też. I przed-przedostatnio rów…

 - Koleżanka chce powiedzieć, – Tym razem przerwał mi Potter. Błysnął zębami i udawał dyplomatę. – że podziela pani opinię o sile słów, ale bardzo nam się spieszy, by wykonać już ten szlaban, sama pani rozumie…

Zauroczona jego pięknym uśmiechem bibliotekarka, zamrugała kilkakrotnie, a następnie zachichotała.

 - Och, masz racje młodzieńcze. Masz niezwykle analityczny umysł. Zawsze powtarzam, że młodość to trzeźwość umysłu. Jak ja byłam młoda, byłam wybitną uczennicą, ale już wtedy widziałam swoją przyszłość w bibliotece…

Chrząknęłam znacząco, o dziwo w tym samym momencie co Potter. Bibliotekarka tylko westchnęła i niczym małe dziecko, któremu nie pozwala się malować po ścianach, spuściła głowę, wręczając nam miotełki i szmatki. Następnie z posępną miną ruszyła do swojego kantorka, na zapleczu biblioteki. Usłyszałam jeszcze dźwięk zamykanego zamka, jej kroki, a potem zapadła cisza. Przypomniały mi się jej słowa: zamknęła wcześniej bibliotekę i nikogo tu nie ma…

Przestraszona zerknęłam niepewnie na Pottera.

 - No i zostaliśmy sami… - stwierdził. Na jego twarzy pojawił się huncwocki uśmiech.

 

 

 

* Pani Sirwappy jest moim własnym wymysłem. Uznałam, że potrzebne są pewne zmiany, jakieś inne postacie niż w oryginalnym HP.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz