Przepraszam, za takie opóźnienie. Wszystkie notki, które teraz publikuje zostały napisane już daaawno temu i opublikowane na innym moim blogu, a jednak nawet na blogspocie mam problemy z ustawianiem czcionek... W pewnym momencie uznałam: kurcze, to trwa tak samo długo jak na onecie. Zaznaczanie, kolor, fragmenty, które się nie zmieniły... Ach, jaka ja jestem tym wszystkim zmeczona... Szczególnie męczy mnie liceum :)
Chciałabym jeszcze bardzo serdecznie podziękować Olar i Savio Hexia za nominowanie mnie do Liebster Award. Postaram się jak najszybciej odpowiedzieć na te pytania (najprędzej w weekend), ale nic nie obiecuję :)
***
W poniedziałek obudził mnie
szum wody dochodzący z łazienki. Uniosłam się na łokciach i zaspanym wzrokiem
rozejrzałam się po pokoju. Ann – w łóżku, Kate – w łóżku. Opadłam z cichym
jękiem na poduszki, świadoma, że Dorcas nie wyjdzie z łazienki przez długi,
długi czas. I cóż ja biedna mam teraz zrobić?
Leżałam w pościeli kierowana
złudną nadzieją, że moja przyjaciółka opuści łazienkę za minutę.
Nic.
Może za dwie?
Też nie.
Pięć?
Ta, jasne…
Po dziesięciu minutach
wstałam, złapałam ciuchy, które miałam zamiar dziś włożyć i zapukałam do drzwi.
- Dorcas… Dorcas… Kiedy stamtąd wyjdziesz? –
starałam się mówić szeptem, choć byłam coraz bardziej zirytowana. - Dorcas… No, odezwij się. Dor, ile ty siedzisz
w tej łazience? Wyłaź stamtąd! Dori!
Uniosłam pięść, by zacząć
efektownie walić w drzwi, ale wtedy dobiegł mnie jej zaspany głos.
- No już, już. Nie wrzeszcz tak. Zaraz wyjdę.
Oparłam się o ścianę obok drzwi i czekałam. Która właściwie jest godzina? Siódma
trzydzieści. Dobra.
- O nie! Dziewczyny wstawać! Pobudka!
Zaspałyśmy! Kate, wstawaj! – podbiegłam do dziewczyny i zabrałam jej
kołdrę. Ann już przecierała oczy, więc
nie musiałam stosować tak drastycznych metod.
- Dorcas! Dorcas wyłaź! – nie ograniczałam się
już, waląc w drzwi i krzycząc. Wtedy otworzyły się one a z łazienki wyszła
panna Meadowes w krótkim szlafroczku i z mokrą głową.
Weszłam tam i stanęłam przed
lustrem, mimowolnie czując ulgę, że mogłam na chwilę wyłączyć się od bałaganu i
krzyków jakie panują w dormitorium. Za trzydzieści minut śniadanie, więc mam
dziesięć minut dla siebie.
Westchnęłam. Mój humor, nie
wiem kiedy się popsuł, ale nadal stałam przyglądając się rudowłosej dziewczynie
z lustra. Co śmieszne, była zupełnie inna niż ja. Ona była zawsze uśmiechnięta,
mnie często dopadała melancholia. Ona była praktyczna i silna, ja chodziłam z
głową w chmurach, zazwyczaj tych szarych oddających smutki i troski związane z
przyszłością. Ona wychodziła do przyjaciół, ja chowałam się w sobie. Byłyśmy
tak różne. Co nas łączy? Obie nazywamy się Lilyanne Evans. Żyjemy w tym samym
ciele.
Potrząsnęłam głową, by obudzić
się z tego dziwnego letargu. Co się ze mną dzieje? Nie mam na to czasu, muszę
się sprężać. Umyłam się i ubrałam, nie myśląc nawet o tym, co robię.
- Łazienka wolna – mruknęłam, opuszczając
pomieszczenie. – Dziewczyny, ja pójdę już na śniadanie, dobrze?
- Tak, tak, tak! Dobry pomysł! – wykrzyknęła
Ann, w pośpiechu rozczesując swoje blond kołtuny.
Nie zwracały nawet na mnie
uwagi, gdy pakowałam swoje książki i opuszczałam pokój.
Szybkim krokiem przemierzałam
szkolne korytarze, a moim celem była wielka sala. Ciche burczenie w brzuchu
dodało mi jedynie sił, by jeszcze bardziej przyspieszyć.
- Lily! Lily! – usłyszałam znajomy głos i
ciężkie kroki za sobą.
Nie przestając iść, odwróciłam
się i rzekłam:
- Sev, błagam cię. Umieram z głodu i jedyne
czego teraz chcę to znaleźć się na wielkiej Sali i zjeść tuzin tostów z
marmoladą.
- To zajmie tylko sekundę, obiecuję.
Westchnęłam więc i
przystanęłam i splatając ramiona na piersi.
- Więc o co chodzi?
- Nie wiem, czy słyszałaś, ale podobno w tym
roku mają być zadawane tak zwane „projekty magiczne” jako praca obowiązkowa dla
każdego ucznia piątej klasy. Wiesz, w parach… chłopak i dziewczyna… - zaczął
się plątać – I… ja pomyślałem… Może zrobilibyśmy to razem?
- Z wielką chęcią, ale o ile wiem pary mają
być losowane… Nie wiem, czy tak można - uśmiechnęłam się niepewnie.
- Serio? Szczerze mówiąc, nie wiedziałem. W
takim razie pozostaje mi liczyć, że los będzie nam sprzyjać – uśmiechnął się. –
Dobra, nie zatrzymuje cię dużej. Leć i opchnij to dwanaście biednych tostów.
- Teraz już trzynaście, za długo na nie
czekałam i zrobiłam się jeszcze bardziej głodna!
Gdy doszłam na wielką salę
była już tam obecna prawie cała szkoła. Zasiadłam na swoim ulubionym miejscu i
od razu chwyciłam pierwszą kanapkę.
- Cześć! – tym razem zaczepił mnie dziecięcy,
niewinny głosik.
- Clary! Jak się masz? – z jednej strony ucieszyłam
się na jej widok, ale z drugiej w gdzieś moim umyśle zamigotała myśl: „Kiedy
dacie mi zjeść?!”
- W porządku. Z dziewczynami się nie
dogadałam, ale chcę ci przedstawić Ruby. Mamy zamiar poprosić profesor
McGonagall, żebyśmy były razem w dormitorium.
- Cześć, jestem Lily Evans, piąty rok –
wyciągnęłam rękę do uroczej, jasnowłosej dziewczynki o brązowych oczach i
okrągłej twarzy. Wyglądała mi na nieśmiałą, aczkolwiek stanowczą osóbkę. Będą
świetnie do siebie pasowały.
- Ruby Swarst, pierwszoroczna – niepewnie
uścisnęła moją dłoń.
- Poznałyśmy się na eliksirach w piątek, kiedy
profesor Slughorn nas razem przydzielił do ławki – dodała Clary.
- O tak, profesor Slughorn całkiem nieźle zna
się na ludziach, więc pewnie wiedział, że będziecie do siebie pasowały –
uśmiechnęłam się szeroko.
Bardzo lubiłam profesora
Slughorna. Był wyjątkowo obiektywnym opiekunem Slytherinu. Nikogo nie
faworyzował, był zaś wyrozumiały, ciepły, aczkolwiek uparty. Jedynym, co nie
pasowało mi w jego postawie nauczycielskiej były spotkania klubu Ślimaka. Miały
one zrzeszać elitę szkolną, czyli uczniów wybitnych lub posiadających
wpływowych krewnych. Każdy, wypytywany przez profesora, opowiadał tam o
osiągnięciach swoich lub kogoś ze swojej rodziny. Według mnie, było to
zdecydowanie niewychowawcze.
Rozmawiałyśmy jeszcze przez
chwilę o ich pierwszych dniach w szkole („profesor McGonagall jest
przerażająca!”) i o tym, jak będą wyglądały następne lata („Egzaminy, testy,
egzaminy!”). Przyznaję szczerze, zasiedziałam się. Zrozumiałam to dopiero, gdy
zadzwonił dzwonek na pierwszą lekcję. Profesor Sprout zawsze się spóźnia, ale
mimo to przeprosiłam dziewczyny i ruszyłam biegiem do szklarni numer dwa.
Bez śniadania.
- Witam wszystkich! Dziś będziemy się zajmować
Czarnym Zielem. Czy ktoś wie co to za roślina? – rozpoczęła lekcję profesor
Sprout.
Kojarzyłam tą nazwę, więc
energicznie uniosłam rękę.
- Czarne Ziele to silnie trująca roślina
występująca głównie w lasach. Nawet najmniejsze skaleczenie spowodowane jej
kolcami może doprowadzić do bardzo drastycznych objawów a nawet śmierci. W XVII
wieku często było stosowane jako
trucizna doustna, jednak zaprzestano tych praktyk, kiedy po raz kolejny doszło
do śmiertelnego skaleczenia podczas wyciskania soków. Objawy zatrucia to
osłabienie mięśni, drgawki, halucynacje, zaburzenia koordynacji ruchowej,
wreszcie utrata przytomności, a w razie bardzo silnego zatrucia może dojść do
śpiączki i śmierci.
- Panno Evans, szczerze mówiąc jestem pod
wrażeniem pani wiedzy. Dziesięć punktów dla Gryffindoru. Dziś będziemy trochę
pracować z tymi roślinami. Każdego z uczniów proszę o wzięcie ze skrzyni w rogu
sali rękawic ochronnych kategorii C. Następnie podchodzimy do mnie, bym mogła
skontrolować wasz wybór. Panie Pettigrew! Jeśli nie chce pan skończyć w Świętym
Mungu na oddziale Silnych Zatruć, proponuję wysłuchać moich poleceń, a nie
popisywać się przed kolegami swoją głupotą.
Cała klasa wybuchła śmiechem.
Profesor Sprout bardzo ceniła sobie indywidualność i siłę charakteru uczniów.
Każdego z nas próbowała wychować na twardego człowieka. Ponieważ Peter nie
posiadał tej hardości ducha nauczycielka zielarstwa nie przepadała za nim.
Ubóstwiała zaś takich zarozumialców jak Potter, Black, Davis czy Mestweek. Ich
pewność siebie bardzo jej odpowiadała.
Jak wszyscy podeszłam do
skrzyni z rękawicami poszukując tych odpowiednich. Nim przedostałam się przez
tłum pudło było prawie puste; pozostałe trzy pary były nieodpowiednie: albo
dziurawe, albo za duże. Stanęłam przed skrzynią robiąc krótki rozrachunek,
które są bardziej niebezpieczne: te z dziurami, przez które może przejść kolec,
czy te, które z łatwością mogą spaść mi z ręki, a wtedy skaleczenia mogą być o
dużo bardziej dotkliwe.
W końcu wzięłam te za duże i
ustawiłam się w kolejce do kontroli profesor Sprout. Wtedy usłyszałam za sobą
pełne dezaprobaty cmokanie.
- Lilyanne, ty, podobno tak inteligentna osoba
i nie wiesz, że korzystanie z za dużych rękawic jest wręcz niebezpieczne –
powiedział James Potter uśmiechając się szelmowsko.
- Potter, jestem pod wrażeniem twojej wiedzy z
zakresu BHP. Szkoda, że tak rzadko z niej korzystasz – odparłam i z powrotem
odwróciłam się do niego plecami.
- A spójrz co ja tutaj mam! Nie uroczo
wyglądają w moich rękach! – zaczął mnie prowokować. Udało mu się, a wraz z nim
zwyciężyła moja ciekawość. Odwróciłam się.
W jego dłoni, obok rękawic
jego rozmiaru ujrzałam niezniszczoną parę, która idealnie pasowała na moją
rękę.
- Potter, twoje poczucie humoru, a także próby
sprowokowania mnie są żałosne. Nawet jeśli teraz nie dasz mi tych rękawic
teraz, Sprout zabierze ci je i wręczy mi. Teraz, czy później, co to dla mnie za
różnica? – mimowolnie uniosłam brwi i wzruszyłam ramionami. Nie miałam teraz
chęci na kłótnie, naprawdę. Dlatego nie dam się sprowokować.
- Nie wzięłaś pod uwagę tylko jednego aspektu
w swej genialnej teorii. Ja nie mam zamiaru ujawniać Sprout, że posiadam tą
parę rękawic. One będą leżeć spokojnie w mojej kieszeni. Moje słowo przeciwko
twojemu. Komu uwierzy Sprout?
Zawahałam się. No właśnie,
komu uwierzy?
Chwila wahania minęła, a ja
wyjęłam różdżkę.
- Accio rękawice! – powiedziałam celując w
rękawiczki w ręku Pottera.
Był na to gotowy. Trzymał je
mocno, tak, by nie wyślizgnęły mu się z rąk.
- Cholera, Potter, oddaj mi te rękawice! –
krzyknęłam.
I tyle, jeśli mowa o mojej
wytrzymałości.
Potter wybuchnął radosnym
śmiechem, co tylko nasiliło mój gniew.
- A co mi dasz w zamian?
Lily, nie daj się sprowokować.
W końcu postanowiłam się wycofać.
- Dobrze, weź te rękawice. Podczas zajmowania
się roślinami, spadną mi moje, skaleczę się i umrę w męczarniach. Ja będę miała
spokój od twoich nagabywań, a ciebie do samej śmierci będą męczyły okrutne
wyrzuty sumienia. Wyjdę na podwójnym plusie! – ucieszyłam się jak dziecko, a
następnie znów odwróciłam się do niego plecami.
Był zdezorientowany,
wiedziałam o tym, nie patrząc nawet w jego twarz. Nic dziwnego - zawsze na jego
prowokacje odpowiadałam krzykami, teraz dałam spokój.
Podczas kontroli u Sprout,
profesorka nie była zadowolona z mojego wyboru, ale powiedziała, że jeśli będę
ostrożna mam jej przyzwolenie na korzystanie z tych rękawic.
Nikt nie wspomniał o parze w
kieszeni Pottera.
Po eliksirach, ostatnim
przedmiocie przed obiadem, profesor Slughorn zatrzymał mnie w sali, by
porozmawiać jeszcze przez chwilę o Huano de la Monti , słynnym hiszpańskim mistrzu eliksirów,
który odkrył właściwości pancerzyków chitynowych. Rozmowa była bardzo ciekawa,
jednak spokoju nie dawała mi myśl, że moje przyjaciółki jedzą teraz spokojnie
obiad, kiedy ja nie jadłam nawet śniadania.
Bez pukania, do sali wpadła
zasapana Ann.
- Dzień… dzień dobry, panie… profesorze –
oparła się o jedną z ławek próbując złapać oddech. – Ja tylko… na chwilę. Lily,
Dorcas jest w skrzydle szpitalnym, struła się czymś.
- Jak to? – krzyknęłam przestraszona.
- Nie, to podobno nic poważnego. Przynajmniej
tak mówi pani Pomfrey.
Złapałam torbę i pobiegłam do
wyjścia.
- Przepraszam, panie profesorze – krzyknęłam
nim opuściłam salę.
Kiedy znalazłam się w skrzydle
szpitalnym, zobaczyłam Dorcas skuloną na łóżku i pielęgniarkę usilnie podstawiającą jej jakiś
eliksir pod nos.
- Już nic nie wezmę do ust… - jęczała Dorcas.
- Złotko, to ci pomoże – nalegała Pomfrey.
Sytuacja, pomimo
tragizmu, wyglądała komicznie. Mimowolnie uśmiechnęłam się delikatnie i
podeszłam do dziewczyny.
- Uff, panna Evans – westchnęła pielęgniarka.
– Proszę coś z nią zrobić, ona musi wypić ten eliksir.
- Spokojnie, damy radę – wzięłam od niej
fiolkę. Kiedy Pomfrey odeszła usiadłam przy brunetce i pogłaskałam ją po włosach.
- Dorcas, musisz to wypić. Proszę cię. To ci
pomoże – nakłaniałam ją cichym, łagodnym głosem.
Potrząsnęła
energicznie głową.
- Lily, nic nie wypiję. Nie każ mi – jęczała.
Zaczęłam się
naprawdę martwić. To miało być małe, niegroźne zatrucie, a ona nie dość, że
cierpi to jeszcze nie chce przyjąć leków.
- Dori… Za mamusię…
- Nie…
Zaczynało mnie to
powoli irytować.
- Nie kochasz mamusi? To za tatusia…
- Nie…
Byłam bardziej niż
zirytowana.
- Dorcas…
- Nie…
Zrozumiałam, że
dyplomacją nic nie zdziałam.
- Meadowes, nie zachowuj się jak rozwydrzony
bachor! Wypij ten głupi eliksir, poczujesz się sto razy lepiej i jeszcze obie
zdążymy na obiad!
Trudno w to
uwierzyć, ale wypiła. Dwie minuty później była w stanie wstać, pójść do pani
Pomfrey i podziękować jej za cierpliwość. W międzyczasie z Ann zebrałyśmy jej
rzeczy, dlatego kiedy opuściła kantorek pielęgniarki od razu udałyśmy się
wspólnie w stronę wielkiej Sali, gdzie wciąż trwał obiad.
- Czym się strułaś? – Ann zadała wreszcie
kluczowe pytanie.
Dorcas zarumieniła
się i wybąkała coś pod nosem.
- Co? –spytałam.
- Eliksir Skupienia* – powiedziała głośniej.
Obie zaskoczone,
wbiłyśmy w nią swój wzrok, w niemym żądaniu wyjaśnień. Eliksir skupienia był
dość silnym specyfikiem pomagającym skoncentrować uwagę na rzeczach ważnych.
Słowem, nie ma możliwości, byś bujał głową w chmurach, chyba, że tego właśnie
chcesz lub potrzebujesz. Nie miałam pojęcia po co potrzebny był on Dorcas?
- Jestem głupia. Po prostu, na zielarstwie nie
mogłam się skupić i prawie się skaleczyłam tym diabelstwem. Cały czas gdzieś
odlatywałam głową. Nie wiem dlaczego, chyba z niewyspania, czy coś.
Potrzebowałam więc czegoś co pozwoli mi zachować trzeźwy umysł, chociaż na
zajęciach z McGonagall. Ostatnio dała przecież szlaban Peterowi za nieuwagę na
lekcji… No i zaraz po eliksirach poszłam do Suzie z Ravenclawu, wiecie, tej co
ma dosłownie wszystko. Dała mi to. Po prostu wyjęła z plecaka! Powiedziała:
„łyk”. Ale widocznie, któraś z nas nie zna znaczenia tego słowa. Wypiłam za dużo
no i… wiecie.
Wpatrywałyśmy się
w nią z niedowierzaniem. Nawet nie zauważyłam jej dekoncentracji na zajęciach,
ale rozumiałam ją. McGonagall była ostatnio bardzo zdenerwowana i bez powodu
była gotowa wlepić szlaban każdemu.
- Dobra, ważne, że nic ci nie jest! – objęłam
ją pocieszająco ramieniem. – Teraz, drogie panny, idziemy na obiad, bo na
śniadaniu nie zdążyłam nic zjeść i jestem głodna jak wilk.
Tak, zgadza się. Dobrze
się domyślacie. Właśnie wtedy zadzwonił dzwonek, a my musiałyśmy biec na transmutację.
Jakimś cudem udało mi się
zjeść kolację, choć dzięki dźwiękom wydawanym przez mój żołądek, cała szkoła
uznała zgodnie, że jestem anorektyczką i że się głodzę. Z łatwością
zdemontowałam te plotki podczas ostatniego posiłku, nakładając sobie wszelkie
możliwe, jadalne potrawy. Jeszcze nigdy jedzenie nie smakowało mi tak bardzo!
Wieczór minął mi całkiem
przyjemnie, pomijając drobny incydent związany z szóstoklasistą, który
postanowił odwiedzić swoją dziewczynę w jej dormitorium.
Byłam już u szczytu schodów,
kiedy on stanął na pierwszym stopniu. Mój upadek był równie imponujący co
bolesny. Na wpół zjechałam, a na wpół sturlałam się ze ślizgawki, twardo
lądując na zimnej posadzce. Zignorowałam jego przeprosiny. Zignorowałam
ciekawskie spojrzenia i pomocne ręce. Zignorowałam wszystkich, samodzielnie
wstałam i, pomimo utykania na lewą nogę, samodzielnie opuściłam pokój wspólny, by
skierować się do pani Pomfrey.
Siniaki i kontuzje posmarowała
odpowiednią maścią i prawie od razu mnie wypuściła. Przestałam kuśtykać, a gdy
weszłam z powrotem do pokoju wspólnego byłam nie tyle co, zdenerwowana, lecz
wściekła. Chłopak oczywiście znów chciał mnie przeprosić, zagradzając mi drogę.
Wysłuchałam jego tłumaczeń z kulturalnym zainteresowaniem, wiedząca, że jeśli
otworzę usta, wyjdzie z nich kilka słów za wiele. Dlatego gdy skończył
wyminęłam go bez słowa i udałam się do mojego dormitorium.
Tam zignorowałam ciekawskie
spojrzenia dziewczyn, złapałam piżamę i udałam się do łazienki. Byłam w
nastroju morderczego milczenia; kto pierwszy mnie wystarczająco sprowokuje, ten
weźmie na siebie cały mój gniew. A że nikt nie miał chęci dźgać węża kijem
(albo nie znałam nigdy prawdziwych granic swego opanowania), bomba nie miała
okazji wybuchnąć.
Gdy się umyłam i opuściłam
łazienkę od razu udałam się do swojego łóżka i zasłoniłam zasłony. Ostatnim co
zobaczyłam, nim oddzieliłam się od tego irytującego świata był zegarek i
godzina. Dwudziesta pierwsza. Ale nie obchodziło mnie to. Ułożyłam głowę na
poduszce z jedną myślą, chodzącą mi po głowie.
Niech ten dzień się już skończy.
***
* Twór mojej własnej prywatnej
wyobraźni. Wyszedł z niej na potrzeby opowiadania.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz