wtorek, 27 listopada 2012

11. Nie lubię poniedziałków



Przepraszam, za takie opóźnienie. Wszystkie notki, które teraz publikuje zostały napisane już daaawno temu i opublikowane na innym moim blogu, a jednak nawet na blogspocie mam problemy z ustawianiem czcionek... W pewnym momencie uznałam: kurcze, to trwa tak samo długo jak na onecie. Zaznaczanie, kolor, fragmenty, które się nie zmieniły... Ach, jaka ja jestem tym wszystkim zmeczona... Szczególnie męczy mnie liceum :)
 Chciałabym jeszcze bardzo serdecznie podziękować Olar i Savio Hexia za nominowanie mnie do Liebster Award. Postaram się jak najszybciej odpowiedzieć na te pytania (najprędzej w weekend), ale nic nie obiecuję :)
 
 
 
***
 
 
W poniedziałek obudził mnie szum wody dochodzący z łazienki. Uniosłam się na łokciach i zaspanym wzrokiem rozejrzałam się po pokoju. Ann – w łóżku, Kate – w łóżku. Opadłam z cichym jękiem na poduszki, świadoma, że Dorcas nie wyjdzie z łazienki przez długi, długi czas. I cóż ja biedna mam teraz zrobić?

Leżałam w pościeli kierowana złudną nadzieją, że moja przyjaciółka opuści łazienkę za minutę.

Nic.

Może za dwie?

Też nie.

Pięć?

Ta, jasne…

Po dziesięciu minutach wstałam, złapałam ciuchy, które miałam zamiar dziś włożyć i zapukałam do drzwi.

 - Dorcas… Dorcas… Kiedy stamtąd wyjdziesz? – starałam się mówić szeptem, choć byłam coraz bardziej zirytowana. -  Dorcas… No, odezwij się. Dor, ile ty siedzisz w tej łazience? Wyłaź stamtąd! Dori!

Uniosłam pięść, by zacząć efektownie walić w drzwi, ale wtedy dobiegł mnie jej zaspany głos.

 - No już, już. Nie wrzeszcz tak. Zaraz wyjdę.

Oparłam się o ścianę obok  drzwi i czekałam.  Która właściwie jest godzina? Siódma trzydzieści. Dobra.

 - O nie! Dziewczyny wstawać! Pobudka! Zaspałyśmy! Kate, wstawaj! – podbiegłam do dziewczyny i zabrałam jej kołdrę.  Ann już przecierała oczy, więc nie musiałam stosować tak drastycznych metod.

 - Dorcas! Dorcas wyłaź! – nie ograniczałam się już, waląc w drzwi i krzycząc. Wtedy otworzyły się one a z łazienki wyszła panna Meadowes w krótkim szlafroczku i z mokrą głową.

Weszłam tam i stanęłam przed lustrem, mimowolnie czując ulgę, że mogłam na chwilę wyłączyć się od bałaganu i krzyków jakie panują w dormitorium. Za trzydzieści minut śniadanie, więc mam dziesięć minut dla siebie.

Westchnęłam. Mój humor, nie wiem kiedy się popsuł, ale nadal stałam przyglądając się rudowłosej dziewczynie z lustra. Co śmieszne, była zupełnie inna niż ja. Ona była zawsze uśmiechnięta, mnie często dopadała melancholia. Ona była praktyczna i silna, ja chodziłam z głową w chmurach, zazwyczaj tych szarych oddających smutki i troski związane z przyszłością. Ona wychodziła do przyjaciół, ja chowałam się w sobie. Byłyśmy tak różne. Co nas łączy? Obie nazywamy się Lilyanne Evans. Żyjemy w tym samym ciele.

Potrząsnęłam głową, by obudzić się z tego dziwnego letargu. Co się ze mną dzieje? Nie mam na to czasu, muszę się sprężać. Umyłam się i ubrałam, nie myśląc nawet o tym, co robię.

 - Łazienka wolna – mruknęłam, opuszczając pomieszczenie. – Dziewczyny, ja pójdę już na śniadanie, dobrze?

 - Tak, tak, tak! Dobry pomysł! – wykrzyknęła Ann, w pośpiechu rozczesując swoje blond kołtuny.

Nie zwracały nawet na mnie uwagi, gdy pakowałam swoje książki i opuszczałam pokój.

 

 

 

Szybkim krokiem przemierzałam szkolne korytarze, a moim celem była wielka sala. Ciche burczenie w brzuchu dodało mi jedynie sił, by jeszcze bardziej przyspieszyć.

          - Lily! Lily! – usłyszałam znajomy głos i ciężkie kroki za sobą.

Nie przestając iść, odwróciłam się i rzekłam:

 - Sev, błagam cię. Umieram z głodu i jedyne czego teraz chcę to znaleźć się na wielkiej Sali i zjeść tuzin tostów z marmoladą.

 - To zajmie tylko sekundę, obiecuję.

Westchnęłam więc i przystanęłam i splatając ramiona na piersi.

 - Więc o co chodzi?

 - Nie wiem, czy słyszałaś, ale podobno w tym roku mają być zadawane tak zwane „projekty magiczne” jako praca obowiązkowa dla każdego ucznia piątej klasy. Wiesz, w parach… chłopak i dziewczyna… - zaczął się plątać – I… ja pomyślałem… Może zrobilibyśmy to razem?

 - Z wielką chęcią, ale o ile wiem pary mają być losowane… Nie wiem, czy tak można - uśmiechnęłam się niepewnie.

 - Serio? Szczerze mówiąc, nie wiedziałem. W takim razie pozostaje mi liczyć, że los będzie nam sprzyjać – uśmiechnął się. – Dobra, nie zatrzymuje cię dużej. Leć i opchnij to dwanaście biednych tostów.

 - Teraz już trzynaście, za długo na nie czekałam i zrobiłam się jeszcze bardziej głodna!

Gdy doszłam na wielką salę była już tam obecna prawie cała szkoła. Zasiadłam na swoim ulubionym miejscu i od razu chwyciłam pierwszą kanapkę.

 - Cześć! – tym razem zaczepił mnie dziecięcy, niewinny głosik.

 - Clary! Jak się masz? – z jednej strony ucieszyłam się na jej widok, ale z drugiej w gdzieś moim umyśle zamigotała myśl: „Kiedy dacie mi zjeść?!”

 - W porządku. Z dziewczynami się nie dogadałam, ale chcę ci przedstawić Ruby. Mamy zamiar poprosić profesor McGonagall, żebyśmy były razem w dormitorium.

 - Cześć, jestem Lily Evans, piąty rok – wyciągnęłam rękę do uroczej, jasnowłosej dziewczynki o brązowych oczach i okrągłej twarzy. Wyglądała mi na nieśmiałą, aczkolwiek stanowczą osóbkę. Będą świetnie do siebie pasowały.

 - Ruby Swarst, pierwszoroczna – niepewnie uścisnęła moją dłoń.

 - Poznałyśmy się na eliksirach w piątek, kiedy profesor Slughorn nas razem przydzielił do ławki – dodała Clary.

 - O tak, profesor Slughorn całkiem nieźle zna się na ludziach, więc pewnie wiedział, że będziecie do siebie pasowały – uśmiechnęłam się szeroko.

Bardzo lubiłam profesora Slughorna. Był wyjątkowo obiektywnym opiekunem Slytherinu. Nikogo nie faworyzował, był zaś wyrozumiały, ciepły, aczkolwiek uparty. Jedynym, co nie pasowało mi w jego postawie nauczycielskiej były spotkania klubu Ślimaka. Miały one zrzeszać elitę szkolną, czyli uczniów wybitnych lub posiadających wpływowych krewnych. Każdy, wypytywany przez profesora, opowiadał tam o osiągnięciach swoich lub kogoś ze swojej rodziny. Według mnie, było to zdecydowanie niewychowawcze.

Rozmawiałyśmy jeszcze przez chwilę o ich pierwszych dniach w szkole („profesor McGonagall jest przerażająca!”) i o tym, jak będą wyglądały następne lata („Egzaminy, testy, egzaminy!”). Przyznaję szczerze, zasiedziałam się. Zrozumiałam to dopiero, gdy zadzwonił dzwonek na pierwszą lekcję. Profesor Sprout zawsze się spóźnia, ale mimo to przeprosiłam dziewczyny i ruszyłam biegiem do szklarni numer dwa.

Bez śniadania.

 

 

 

 - Witam wszystkich! Dziś będziemy się zajmować Czarnym Zielem. Czy ktoś wie co to za roślina? – rozpoczęła lekcję profesor Sprout.

Kojarzyłam tą nazwę, więc energicznie uniosłam rękę.

 - Czarne Ziele to silnie trująca roślina występująca głównie w lasach. Nawet najmniejsze skaleczenie spowodowane jej kolcami może doprowadzić do bardzo drastycznych objawów a nawet śmierci. W XVII wieku często  było stosowane jako trucizna doustna, jednak zaprzestano tych praktyk, kiedy po raz kolejny doszło do śmiertelnego skaleczenia podczas wyciskania soków. Objawy zatrucia to osłabienie mięśni, drgawki, halucynacje, zaburzenia koordynacji ruchowej, wreszcie utrata przytomności, a w razie bardzo silnego zatrucia może dojść do śpiączki i śmierci.

 - Panno Evans, szczerze mówiąc jestem pod wrażeniem pani wiedzy. Dziesięć punktów dla Gryffindoru. Dziś będziemy trochę pracować z tymi roślinami. Każdego z uczniów proszę o wzięcie ze skrzyni w rogu sali rękawic ochronnych kategorii C. Następnie podchodzimy do mnie, bym mogła skontrolować wasz wybór. Panie Pettigrew! Jeśli nie chce pan skończyć w Świętym Mungu na oddziale Silnych Zatruć, proponuję wysłuchać moich poleceń, a nie popisywać się przed kolegami swoją głupotą.

Cała klasa wybuchła śmiechem. Profesor Sprout bardzo ceniła sobie indywidualność i siłę charakteru uczniów. Każdego z nas próbowała wychować na twardego człowieka. Ponieważ Peter nie posiadał tej hardości ducha nauczycielka zielarstwa nie przepadała za nim. Ubóstwiała zaś takich zarozumialców jak Potter, Black, Davis czy Mestweek. Ich pewność siebie bardzo jej odpowiadała.

Jak wszyscy podeszłam do skrzyni z rękawicami poszukując tych odpowiednich. Nim przedostałam się przez tłum pudło było prawie puste; pozostałe trzy pary były nieodpowiednie: albo dziurawe, albo za duże. Stanęłam przed skrzynią robiąc krótki rozrachunek, które są bardziej niebezpieczne: te z dziurami, przez które może przejść kolec, czy te, które z łatwością mogą spaść mi z ręki, a wtedy skaleczenia mogą być o dużo bardziej dotkliwe.

W końcu wzięłam te za duże i ustawiłam się w kolejce do kontroli profesor Sprout. Wtedy usłyszałam za sobą pełne dezaprobaty cmokanie.

 - Lilyanne, ty, podobno tak inteligentna osoba i nie wiesz, że korzystanie z za dużych rękawic jest wręcz niebezpieczne – powiedział James Potter uśmiechając się szelmowsko.

 - Potter, jestem pod wrażeniem twojej wiedzy z zakresu BHP. Szkoda, że tak rzadko z niej korzystasz – odparłam i z powrotem odwróciłam się do niego plecami.

 - A spójrz co ja tutaj mam! Nie uroczo wyglądają w moich rękach! – zaczął mnie prowokować. Udało mu się, a wraz z nim zwyciężyła moja ciekawość. Odwróciłam się.

W jego dłoni, obok rękawic jego rozmiaru ujrzałam niezniszczoną parę, która idealnie pasowała na moją rękę.

 - Potter, twoje poczucie humoru, a także próby sprowokowania mnie są żałosne. Nawet jeśli teraz nie dasz mi tych rękawic teraz, Sprout zabierze ci je i wręczy mi. Teraz, czy później, co to dla mnie za różnica? – mimowolnie uniosłam brwi i wzruszyłam ramionami. Nie miałam teraz chęci na kłótnie, naprawdę. Dlatego nie dam się sprowokować.

 - Nie wzięłaś pod uwagę tylko jednego aspektu w swej genialnej teorii. Ja nie mam zamiaru ujawniać Sprout, że posiadam tą parę rękawic. One będą leżeć spokojnie w mojej kieszeni. Moje słowo przeciwko twojemu. Komu uwierzy Sprout?

Zawahałam się. No właśnie, komu uwierzy?

Chwila wahania minęła, a ja wyjęłam różdżkę.

 - Accio rękawice! – powiedziałam celując w rękawiczki w ręku Pottera.

Był na to gotowy. Trzymał je mocno, tak, by nie wyślizgnęły mu się z rąk.

 - Cholera, Potter, oddaj mi te rękawice! – krzyknęłam.

I tyle, jeśli mowa o mojej wytrzymałości.

Potter wybuchnął radosnym śmiechem, co tylko nasiliło mój gniew.

 - A co mi dasz w zamian?

Lily, nie daj się sprowokować. W końcu postanowiłam się wycofać.

 - Dobrze, weź te rękawice. Podczas zajmowania się roślinami, spadną mi moje, skaleczę się i umrę w męczarniach. Ja będę miała spokój od twoich nagabywań, a ciebie do samej śmierci będą męczyły okrutne wyrzuty sumienia. Wyjdę na podwójnym plusie! – ucieszyłam się jak dziecko, a następnie znów odwróciłam się do niego plecami.

Był zdezorientowany, wiedziałam o tym, nie patrząc nawet w jego twarz. Nic dziwnego - zawsze na jego prowokacje odpowiadałam krzykami, teraz dałam spokój.

Podczas kontroli u Sprout, profesorka nie była zadowolona z mojego wyboru, ale powiedziała, że jeśli będę ostrożna mam jej przyzwolenie na korzystanie z tych rękawic.

Nikt nie wspomniał o parze w kieszeni Pottera.

 

 

 

Po eliksirach, ostatnim przedmiocie przed obiadem, profesor Slughorn zatrzymał mnie w sali, by porozmawiać jeszcze przez chwilę o Huano de la Monti, słynnym hiszpańskim mistrzu eliksirów, który odkrył właściwości pancerzyków chitynowych. Rozmowa była bardzo ciekawa, jednak spokoju nie dawała mi myśl, że moje przyjaciółki jedzą teraz spokojnie obiad, kiedy ja nie jadłam nawet śniadania.

Bez pukania, do sali wpadła zasapana Ann.

 - Dzień… dzień dobry, panie… profesorze – oparła się o jedną z ławek próbując złapać oddech. – Ja tylko… na chwilę. Lily, Dorcas jest w skrzydle szpitalnym, struła się czymś.

 - Jak to? – krzyknęłam przestraszona.

 - Nie, to podobno nic poważnego. Przynajmniej tak mówi pani Pomfrey.

Złapałam torbę i pobiegłam do wyjścia.

 - Przepraszam, panie profesorze – krzyknęłam nim opuściłam salę.

Kiedy znalazłam się w skrzydle szpitalnym, zobaczyłam Dorcas skuloną na łóżku i  pielęgniarkę usilnie podstawiającą jej jakiś eliksir pod nos.

 - Już nic nie wezmę do ust… - jęczała Dorcas.

          - Złotko, to ci pomoże – nalegała Pomfrey.

         Sytuacja, pomimo tragizmu, wyglądała komicznie. Mimowolnie uśmiechnęłam się delikatnie i podeszłam do dziewczyny.

          - Uff, panna Evans – westchnęła pielęgniarka. – Proszę coś z nią zrobić, ona musi wypić ten eliksir.

          - Spokojnie, damy radę – wzięłam od niej fiolkę. Kiedy Pomfrey odeszła usiadłam przy brunetce i  pogłaskałam ją po włosach.

          - Dorcas, musisz to wypić. Proszę cię. To ci pomoże – nakłaniałam ją cichym, łagodnym głosem.

         Potrząsnęła energicznie głową.

          - Lily, nic nie wypiję. Nie każ mi – jęczała.

         Zaczęłam się naprawdę martwić. To miało być małe, niegroźne zatrucie, a ona nie dość, że cierpi to jeszcze nie chce przyjąć leków.

          - Dori… Za mamusię…

          - Nie…

         Zaczynało mnie to powoli irytować.

          - Nie kochasz mamusi? To za tatusia…

          - Nie…

         Byłam bardziej niż zirytowana.

          - Dorcas…

          - Nie…

         Zrozumiałam, że dyplomacją nic nie zdziałam.

          - Meadowes, nie zachowuj się jak rozwydrzony bachor! Wypij ten głupi eliksir, poczujesz się sto razy lepiej i jeszcze obie zdążymy na obiad!

         Trudno w to uwierzyć, ale wypiła. Dwie minuty później była w stanie wstać, pójść do pani Pomfrey i podziękować jej za cierpliwość. W międzyczasie z Ann zebrałyśmy jej rzeczy, dlatego kiedy opuściła kantorek pielęgniarki od razu udałyśmy się wspólnie w stronę wielkiej Sali, gdzie wciąż trwał obiad.

          - Czym się strułaś? – Ann zadała wreszcie kluczowe pytanie.

         Dorcas zarumieniła się i wybąkała coś pod nosem.

          - Co? –spytałam.

          - Eliksir Skupienia* – powiedziała głośniej.

         Obie zaskoczone, wbiłyśmy w nią swój wzrok, w niemym żądaniu wyjaśnień. Eliksir skupienia był dość silnym specyfikiem pomagającym skoncentrować uwagę na rzeczach ważnych. Słowem, nie ma możliwości, byś bujał głową w chmurach, chyba, że tego właśnie chcesz lub potrzebujesz. Nie miałam pojęcia po co potrzebny był on Dorcas?

          - Jestem głupia. Po prostu, na zielarstwie nie mogłam się skupić i prawie się skaleczyłam tym diabelstwem. Cały czas gdzieś odlatywałam głową. Nie wiem dlaczego, chyba z niewyspania, czy coś. Potrzebowałam więc czegoś co pozwoli mi zachować trzeźwy umysł, chociaż na zajęciach z McGonagall. Ostatnio dała przecież szlaban Peterowi za nieuwagę na lekcji… No i zaraz po eliksirach poszłam do Suzie z Ravenclawu, wiecie, tej co ma dosłownie wszystko. Dała mi to. Po prostu wyjęła z plecaka! Powiedziała: „łyk”. Ale widocznie, któraś z nas nie zna znaczenia tego słowa. Wypiłam za dużo no i… wiecie.

         Wpatrywałyśmy się w nią z niedowierzaniem. Nawet nie zauważyłam jej dekoncentracji na zajęciach, ale rozumiałam ją. McGonagall była ostatnio bardzo zdenerwowana i bez powodu była gotowa wlepić szlaban każdemu.

          - Dobra, ważne, że nic ci nie jest! – objęłam ją pocieszająco ramieniem. – Teraz, drogie panny, idziemy na obiad, bo na śniadaniu nie zdążyłam nic zjeść i jestem głodna jak wilk.

         Tak, zgadza się. Dobrze się domyślacie. Właśnie wtedy zadzwonił dzwonek, a my musiałyśmy biec na transmutację.

 

 

 

Jakimś cudem udało mi się zjeść kolację, choć dzięki dźwiękom wydawanym przez mój żołądek, cała szkoła uznała zgodnie, że jestem anorektyczką i że się głodzę. Z łatwością zdemontowałam te plotki podczas ostatniego posiłku, nakładając sobie wszelkie możliwe, jadalne potrawy. Jeszcze nigdy jedzenie nie smakowało mi tak bardzo!

Wieczór minął mi całkiem przyjemnie, pomijając drobny incydent związany z szóstoklasistą, który postanowił odwiedzić swoją dziewczynę w jej dormitorium.

Byłam już u szczytu schodów, kiedy on stanął na pierwszym stopniu. Mój upadek był równie imponujący co bolesny. Na wpół zjechałam, a na wpół sturlałam się ze ślizgawki, twardo lądując na zimnej posadzce. Zignorowałam jego przeprosiny. Zignorowałam ciekawskie spojrzenia i pomocne ręce. Zignorowałam wszystkich, samodzielnie wstałam i, pomimo utykania na lewą nogę, samodzielnie opuściłam pokój wspólny, by skierować się do pani Pomfrey.

Siniaki i kontuzje posmarowała odpowiednią maścią i prawie od razu mnie wypuściła. Przestałam kuśtykać, a gdy weszłam z powrotem do pokoju wspólnego byłam nie tyle co, zdenerwowana, lecz wściekła. Chłopak oczywiście znów chciał mnie przeprosić, zagradzając mi drogę. Wysłuchałam jego tłumaczeń z kulturalnym zainteresowaniem, wiedząca, że jeśli otworzę usta, wyjdzie z nich kilka słów za wiele. Dlatego gdy skończył wyminęłam go bez słowa i udałam się do mojego dormitorium.

Tam zignorowałam ciekawskie spojrzenia dziewczyn, złapałam piżamę i udałam się do łazienki. Byłam w nastroju morderczego milczenia; kto pierwszy mnie wystarczająco sprowokuje, ten weźmie na siebie cały mój gniew. A że nikt nie miał chęci dźgać węża kijem (albo nie znałam nigdy prawdziwych granic swego opanowania), bomba nie miała okazji wybuchnąć.

Gdy się umyłam i opuściłam łazienkę od razu udałam się do swojego łóżka i zasłoniłam zasłony. Ostatnim co zobaczyłam, nim oddzieliłam się od tego irytującego świata był zegarek i godzina. Dwudziesta pierwsza. Ale nie obchodziło mnie to. Ułożyłam głowę na poduszce z jedną myślą, chodzącą mi po głowie.

                                                                    

Niech ten dzień się już skończy.

 

 

 

***

 

* Twór mojej własnej prywatnej wyobraźni. Wyszedł z niej na potrzeby opowiadania.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz