***
Słowo
„zirytowana” było zbyt łagodnym określeniem na to, co w tej chwili odczuwałam.
Byłam na skraju wytrzymałości psychicznej i nie zdziwiłabym się, gdyby z moich
uszu ciurkiem leciał dym. Znów budziły się we mnie mordercze instynkty.
-
Jeszcze trochę w lewo. I może trochę wyżej… – usłyszałam krzyk Amy
Pillar z dołu.
Zirytowana postąpiłam o
szczebelek w górę na pięciometrowej drabinie i przesunęłam lustrzaną taflę.
Miałam dość. Noc Duchów zbliżała
się wielkimi krokami, dlatego dziś profesor McGonagall zwolniła nas z czterech
ostatnich lekcji, byśmy mogli porozwieszać już dekoracje na mniej uczęszczanych
korytarzach. Nie miałam pretensji, wręcz przeciwnie – byłam zachwycona ze
zwolnienia z lekcji. A potem dowiedziałam się, że zostałam przydzielona do pary
z Amy Pillar, dzięki czemu czar prysł. Ja i największa flirciara w szkole, w
jednej grupie! Słowo „pech” to niedomówienie.
Gdy rozdzieliłyśmy się z resztą
grup, zaczęło się piekło. Dostałyśmy drabinę i przydzielono nam korytarz, a Amy
od razu zaznaczyła, że nie będzie „łazić w górę i w dół po tym zlepie poziomych
desek, bo ma lęk wysokości”. Padło na mnie. Teraz przemierzałam korytarz z
drabiną w ręku, przyklejając gdzie się da, magiczne lustra. Sam pomysł był
niesamowity – po uruchomieniu zaklęcia, lustra miały rozszerzyć się na całą
wysokość ściany, a nasze odbicia w nich miały być przezroczyste i srebrzyste,
czyli przedstawiać nas w postaci duchów. Niestety zawsze musi być jakieś „ale”…
Wszystkie musiały zostać przyklejone równomiernie, a najlepiej jeśli,
znajdowałyby się również na wysokości okien (podobno padające bezpośrednio na
nie światło księżyca, udoskonala efekt), dlatego robota wydawała się tym
bardziej żmudna – przecież na przeznaczonym nam korytarzu okna były bardzo, ale
to bardzo wysoko…
- Pospiesz się! Nie mamy całego
dnia – powiedziała Amy swoim słodkim głosikiem, kiedy znudziło jej się już
trzymywanie drabiny u dołu. Bez żadnego jadu, tylko ta fałszywa, przyjacielska
nuta. Zabijcie mnie!
Poprawiłam
lustro, by wisiało w proporcjonalnej odległości, co wszystkie wcześniejsze i
zaczęłam schodzić z drabiny. Była stroma i bardzo wysoka, dlatego zazwyczaj
zajmowało mi to co najmniej minutę. Szczerze mówiąc, byłam już zmęczona.
Gdy
po raz kolejny stanęłam na ziemi, byłam już cała zgrzana, więc nie zważając na
nic, zdjęłam wierzchnią szatę. Z pomocą Amy (dość bierną, bo krzyczała tylko:
„Szybciej, szybciej! Nie mamy przecież całego dnia!”) udało mi się przesunąć
drabinę o kolejne kilka metrów. Ona znów ją chwyciła, a ja znów weszłam na
szczyt i zaczęłam wieszać kolejne lustro. Rutynowo. Dopiero po chwili
zrozumiałam, że tuż obok mojego łokcia znajduje się parapet i okno.
-
Może trochę niżej… - zastanawiała się Pillar, kiedy ja wyglądałam na błonia.
Chmury i deszcz nie zachęcały do wyjścia, a jednak zobaczyłam grupę osób, idącą
w stronę zamku. Wytężyłam wzrok. Siedem osób. W taką ulewę? Przyjrzałam im się
jeszcze dokładniej. Siedem osób w szatach do… do… quidditcha? I wtedy doznałam
objawienia. To była nasza drużyna. Nasza drużyna, wśród której jest Potter i
Black. Automatycznie schowałam się za krawędzią ściany, choć wiedziałam, że
niemożliwym jest, by mnie ujrzeli.
-
Evans! Nie bujaj mi tu w chmurach, tylko pracuj! – z rozmyślań wyrwał mnie
podirytowany krzyk Pillar.
-
Jeśli martwisz się tempem naszej pracy, możemy się zamienić – powiedziałam
spokojnie, spoglądając na nią z góry (w przenośni i dosłownie).
-
Przestań! – prychnęła. – Nie mamy czasu na tak bzdurne dyskusje. Przyczepiaj to
lustro i jedźmy z tym dalej, bo zostało nam jeszcze siedem.
-
Sama przestań! Jestem zmęczona łażeniem góra-dół i siłowaniem się z tym
wszystkim. Nie zachowuj się jak rozwydrzona księżniczka!
-
Słucham?! Ty mała, bezczelna, wredna, ruda paszczuro! Jak mnie nazwałaś?! –
zawołała oburzona.
-
Jeśli nie słyszałaś, to oznacza, że już czas wybrać się do uzdrowiciela.
Przynajmniej słuch ci naprawią, bo na głowę już za późno…
Amy
aż sapnęła z oburzenia.
-
Jesteś po prostu bezczelna! Ja wysuwam do ciebie pomocną dłoń, staram się
pomóc, a ty do mnie z takimi tekstami?! – krzyknęła urażona.
-
Amy, pomaganie mi jest twoim obowiązkiem
– powiedziałam dosadnie akcentując ostatnie słowo. – A chodzi właśnie o to, że
tego nie robisz! Sama targam drabinę, sama ją ustawiam, a ty tylko ją
podtrzymujesz kiedy ja chodzę góra-dół i wieszam te lustra. Nie robisz nic i
starasz się mnie jeszcze wychowywać! Mam tego serdecznie dość i wiedz, że
McGonagall dowie się o twoim nieróbstwie! – krzyknęłam, kiedy moja cierpliwość
się skończyła. Miałam serdecznie dość tej rozkapryszonej panienki, a
spodziewałam się, że perspektywa utraty reputacji przed profesorką jakoś ją
zmotywuje.
-
Będziesz na mnie bezczelnie donosić?! – krzyknęła z jeszcze bardziej
wyczuwalnym oburzeniem w głosie.
Nagle
zaśmiałam się cicho.
-
Zwróciłaś uwagę, że w co drugim zdaniu używasz słowa „bezczelna”?
-
Ty mi tu bezcze… - przerwała nagle zmieszana, jednak po chwili powrócił jej
rezon. – nie pyskuj! Jesteś głupią, rudą małpą! I wiesz co? Jeśli jestem taka
bezczynna, to radź sobie beze mnie. – Dopiero po chwili zrozumiałam znaczenie
jej słów. Niestety było już za późno. Odsunęła się od drabiny, którą jeszcze
przed chwilą podtrzymywała i spojrzała na mnie ze złośliwym błyskiem w oku,
zakładając ręce na piersi.
Drabina
zaczęła się chwiać.
Spadnę!
-
Pillar! Nie zachowuj się jak idiotka i łap z powrotem tą drabinę! – krzyknęłam,
a panika w moim głosie dawała niemą satysfakcję Amy.
-
Po co? Jestem przecież w ogóle nie-pomocna i całkowicie zbędna. Beze mnie
poradzisz sobie równie dobrze – wzruszyła ramionami uśmiechając się delikatnie.
Drabina
chwiała się coraz bardziej, a ja w przypływie strachu, złapałam się kurczowo
parapetu, dziękując Merlinowi, że znajduję się tak blisko okna...
-
Amy, wariatko, łap z powrotem za drabinę! – krzyknęłam przerażona. Chciała mnie
zabić?!
-
Najpierw mnie przeproś i przyznaj, że jednak coś robię w tej drużynie. – Oczami
wyobraźni widziałam jej słodki uśmieszek. Własne oczy miałam szczelnie
zaciśnięte, nie chcą patrzeć na swój upadek.
-
Tak Amy, dzierżysz jakże ważną funkcję, którą jest bierne opieranie się o
drabinę – odpowiedziałam ironicznie. Nie miałam zamiaru przyznać, że bez niej
nie dałabym sobie rady! Byłoby to jawne kłamstwo (przecież zawsze mogłam
zaczarować drabinę lub znaleźć sobie coś innego, co by ją podtrzymało) i plama
na moim honorze.
Nagle
doznałam równie cudownego, co krótkiego przebłysku olśnienia. Zrozumiałam, że
wystarczy różdżka, którą mam – i tu cała moja nadzieja zgasła – w wierzchniej
szacie. Po co ją z siebie wtedy zrzucałam?!
Drabina
znów się niebezpiecznie zachwiała, a ja krzyknęłam głośno, przylegając do niej
kurczowo. A co jeśli zaraz się wywali?!
Muszę
się otrząsnąć.
Ostrożnie
otworzyłam oczy. Parapet. Muszę dostać się na ten jakże szeroki i bezpieczny
parapet.
-
Lily, twoja sytuacja nie jest zbyt wesoła – Pillar zacmokała z udawanym
smutkiem. – Jedno krótkie „przepraszam” aż tak urazi twoją dumę? – „Tak”,
odpowiedziałam w myślach, jednak nic nie powiedziałam, skupiając się na
stopniowym przesuwaniu się po szczebelku w stronę parapetu. Wystarczy jeszcze
trochę się przysunąć, podciągnąć się i będę bezpieczna.
Nie
panikuj Lily.
Nie
panikuj.
Skoncentruj
się.
-
Wow, takich widoków to ja się nie spodziewałem – usłyszałam przerażająco
znajomy głos i aż drgnęłam. Wtedy drabina niebezpiecznie się zachwiała i
wiedziałam, że od głośnego upadku dzielą ją sekundy. Cholera, nie czas już na
ostrożność! Wykonałam stanowczy, szybki krok, przesuwając się do końca poziomu
szczebelka, złapałam się parapetu i energicznie wybiłam podciągając się.
Całkiem
zgrabnie udało mi się wciągnąć i usiąść, choć za plecami usłyszałam głośne BUM.
Merlinie,
ja mogłam być na tej drabinie!
Spojrzałam
z parapetu na osoby na dole, choć wiedziałam kogo tam zastanę. Amy Pillar,
Syriusz Black, James Potter i… Peter Petegreew? Spojrzałam po nich zaskoczona.
Chłopcy
(oprócz Petera, oczywiście) mieli na sobie szaty od quidditcha, a w rękach
trzymali miotły, więc bez żadnych wątpliwości mogłam stwierdzić, że przyszli tu
od razu z treningu. Rzeczywiście, widziałam ich za oknem, kiedy szli w kierunku
zamku, ale czemu poruszają się tak rzadko uczęszczanym korytarzem? I czemu był
z nimi Peter? Może obserwował trening?
-
Evans, cudowne akrobacje! Gdybym wiedział, że tak potrafisz, już dawno
wsadziłbym cię na wywalającą się drabinę… Tyle śmiechu nie miałem od dawna -
zaśmiał się wesoło Potter. Ja jednak, ignorując go, zwróciłam się do Amy:
-
Wiedz, że jak tylko stąd zejdę, zamorduję cię – powiedziałam spokojnie.
Moje
opanowanie trochę ją wystraszyło, jednak postanowiła nie tracić rezonu.
-
A jak stamtąd zejdziesz? – zapytała unosząc w górę brwi. Miała rację.
Nieszczęsna
spojrzałam po wszystkich, spodziewając się naglę jakiejś pomocnej dłoni.
Nic.
Wszyscy
milczeli i wpatrywali się we mnie z wyczekiwaniem, zaś mój wzrok utkwił w…
miotle. Oni mają miotły! Hura!!! Uratowana!
Nie ciesz się tak szybko, złotko, to Potter
i Black…
Prawie
jęknęłam, zrezygnowana.
-
Niech któryś z was da mi miotłę – powiedziałam, udając opanowanie i obserwując
jak wyraz ich twarzy diametralnie się zmienia. Od huncwockiego, rozbawionego
uśmieszku, poprzez zdziwienie, szok aż wreszcie po raz pierwszy, na twarzy
Huncwotów widniejące, przerażenie.
-
Słucham? – wyksztusił, zszokowany Black.
-
Chcę wasze miotły – powtórzyłam spokojnie.
Zapadła
krótka cisza, jednak po chwili przerwał ją głośny śmiech Amy.
-
Myślisz, że któryś z nich da ci miotłę?! – powiedziała, by znów się zaśmiać. –
To Huncwoci. – W dziwny sposób zaakcentowała to słowo. – Dla nich miotła jest
ważniejsza niż życie. Chyba tam utknęłaś na stałe! Nie łudź się, że któryś z
nich pożyczy ci swoje dziecko! – znów zaczęła się głośno śmiać, jednak przez
ten śmiech przebiło się jedno krótkie zdanie:
-
A czemu nie?
Potter
wpatrywał się we mnie w sposób tak przenikliwy, że stopniowo narastał we mnie
strach. Nie odrywał wzroku od moich przerażonych oczu, aż wreszcie odważyłam
się spytać:
-
Więc dasz mi swoją miotłę? Tak po prostu? – spytałam niepewnie, nie wierząc w
swoje szczęście. Moje złudne nadzieje rozwiały się, kiedy tylko rozbrzmiał jego
wesoły śmiech.
-
Lily, jestem Huncwotem! Myślisz, że zgodziłbym się na bezinteresowną pomoc? Nie
bądź naiwna, muszę mieć z tego jakieś korzyści. Zresztą Amy ma rację, nie
zaryzykowałbym mojego skarbu za nic – znacząco uniósł jedną brew, uśmiechając
się huncwocko.
Westchnęłam.
-
A czego chcesz?
-
Randki? – raczej spytał niż to stwierdził.
Prychnęłam
oburzona.
-
Nawet jakbym miała siedzieć na tym parapecie do końca życia, nie zgodziłabym
się na randkę z tobą, Potter.
-
Ech, - westchnął, udając rozczarowanie – zawsze warto spróbować. To może całus?
– spojrzał na mnie przewrotnie.
-
Potter, przerabialiśmy już ten temat! – warknęłam zirytowana.
-
To może…
-
Stary, daj jakąś realną propozycję, - Ni z tego, ni z owego, wtrącił się
Syriusz, - bo jak tak dalej będziecie pogrywać, to postoimy tu do wieczora. Nie
przeszkadza ci to, że jesteś przemoczony do suchej nitki? – Dopiero teraz zwróciłam
uwagę, że z ich szat kapała woda, a włosy mieli dziwnie splątane i klapnięte
(szczególnie Poczochraniec).
-
Jestem zdecydowanie za – dodał równie przemoknięty Peter.
Spojrzałam
ostrożnie na Pottera; on również mi się przyglądał.
-
Więc…? – spytałam niepewnie.
Potter
westchnął, spoglądając z wyrzutem na swoich przyjaciół.
-
Masz szczęście, Evans – powiedział wsiadając na miotłę. – Ten jeden jedyny raz
mogę zrobić dla ciebie coś bezinteresownego. – Prychnęłam oburzona. Cóż za akt
łaski!
Potter
bezproblemowo podleciał do mnie i kazał wsiadać. I wtedy pojawił się kolejny
kłopot.
-
Słucham? Nie polecę z tobą na jednej miotle! – krzyknęłam, a w moim głosie
mieszał się strach i oburzenie. Po moim trupie!
-
To jak masz zamiar zejść na dół? – spytał już lekko zirytowany.
Zamilkłam
na chwilę; nie byłam pewna tego co chcę powiedzieć. Ale… co mi szkodzi?
-
Daj mi tą drugą miotłę – powiedziałam, mając nadzieję, że niepewność, jaką
odczuwam w środku nie jest słyszalna w moim głosie.
Moje
słowa wywołały cisze tak gęstą, głuchą i bezdźwięczną, że prawie mogłam w niej namacać
szok Pottera. Oj tak, była bardzo wymowna, ale trwała tylko chwilę.
-
Słucham?! – O dziwo, to nie był głos zirytowanego Pottera, tylko wściekłego
Blacka. Spoglądał na mnie pełnym pretensji wzrokiem, jakby samo wypowiedzenie
tak gorszących słów było niewybaczalnym grzechem. – Słuchaj Evans, jestem
mokry, przemoknięty do suchej nitki i chcę już być w swoim dormitorium! Twoja
propozycja, jest wręcz oburzająca! Sądzisz, że ja lub James udostępnimy ci
swoją miotłę?! Myślisz, że zapomnieliśmy o twoich lekcjach latania z pierwszej
klasy?! – prychnął. Może rzeczywiście nie popisałam się wtedy umiejętnościami,
ale to był mój pierwszy raz! Teraz pewnie poszłoby mi lepiej! – To jest zbyt drogocenny
sprzęt, aby można było na nim praktykować walenie o ścianę! Nie marudź, tylko
wsiadaj na tę durną miotłę Jamesa i zlatuj tu na dół! Jestem wychłodzony,
głodny, mokry i zmęczony – nie mam teraz czasu na babskie humorki!
Wsłuchiwałam
się w jego ekspresyjny monolog z otwartymi ustami. Trochę racji miał…
Zastanowiłam się przez chwilę, rozważając wszelkie za i przeciw. Wreszcie
doszłam do solidnego wniosku „raz kozie śmierć” i zerknęłam niepewnie na
Pottera.
Przyglądał
mi się już od dłuższej chwili. Widząc moje zagubione spojrzenie zrozumiał, że
okoliczności mu sprzyjają i tylko ułamki sekund dzielą go od wielkiego (jak dla
niego) zwycięstwa. Musiałam przyznać: miał w tej chwili znaczącą przewagę nade
mną.
-
Lily? – ponaglił mnie James, a ja zrozumiałam, że muszę dość śmiesznie wyglądać
raz po raz zerkając na niego nieufnie.
Powiedz
to wreszcie, Lilyanne!
-
Dobrze – wyksztusiłam, nie wierząc swoim słowom. – Niech ci będzie – dodałam
już bardziej opanowanym tonem, pełnym ponurej rezygnacji.
Na
jego twarzy przez ułamek sekundy mogłam zobaczyć triumfalny uśmiech, jednak
zaraz zastąpił go szarmancki wyraz:
-
Zapraszam – zwrócił się do mnie i wytwornym gestem wskazał na swoją miotłę.
Wtedy
w mojej głowie pojawiły się kolejne wątpliwości. Kiedy będę na miotle, nad
którą on ma panowanie, będzie mógł zrobić ze mną wszystko: zabrać nad Zakazany
Las, a później zrzucić lub odstawić, gdzieś w odludnym końcu świata, bez
kontaktu z cywilizacją i możliwości powrotu. Wszystko. Dosłownie wszystko.
Wszystko.
Cholera
no, nie ufałam mu!
-
Potter! – Zwróciłam się do niego pełnym desperacji tonem. – Od razu odstawisz
mnie na ziemię. Nie będzie żadnych wycieczek po okolicy, zero wypadów do
Hogsmead lub zwiedzania odległych zakątków Anglii lub jakichkolwiek innych bzdurnych
rzeczy, rozumiemy się? – zerknęłam na niego, starając się nie okazywać strachu,
tylko siłę i pewność siebie. Nie wydaje mi się, żeby ktoś dał się oszukać.
-
Evans, - zniecierpliwił się Syriusz, - nie cackaj się, tylko wsiadaj!
Więc
wsiadłam. Starałam się ignorować ten pełen satysfakcji uśmiech Pottera, kiedy
siadając przed nim, pozwoliłam, by objął mnie ramionami i złapał trzonek miotły
tuż przed moim ciałem. W dziwny sposób przypominało mi to jazdę konną: tak jak
w bajkach o wybawianych księżniczkach obie nogi miałam po jednej stronie kija
od miotły (przecież byłam w spódnicy!!!), a mój wybawca siedział za mną, dumny
i pewny siebie, prowadząc wiernego wierzchowca.
Bałam
się.
Zamknęłam
oczy, i głęboko odetchnęłam, mimowolnie wdychając dziwną mieszankę: zapach mokrej
trawy i deszczu, zmieszany z jego perfumami.
Niechętnie przyznałam w duchu, że jest on całkiem przyjemny.
Nie
byłam typem dziewczyny, który boi się wysokości. Po prostu miałam świadomość,
że miotły latały dzięki kapryśnej i nieprzewidywalnej magii, która w każdej
chwili mogła obrócić się przeciwko nam. Kto wie? Słyszałam przecież o
przypadkach, kiedy miotła zaczynała nagle wariować i żyć własnym życiem.
Stawała się wtedy nieposkromiona i nieposłuszna, co nienajlepiej kończyło się
dla osobnika, który miał przyjemność się z nią zetknąć.
-
Gotowa? – usłyszałam jego rozbawiony głos tuż przy moim uchu.
Zacisnęłam
oczy i pokiwałam głową.
-
Więc czas na przejażdżkę – w jego głosie usłyszałam ten huncwocki śmiech i już
byłam pewna, że na zwykłym odstawieniu na ziemię się nie skończy.
Potter
ruszył dość żwawym, choć, całe szczęście, nie ekstremalnie szybkim tempem
wzdłuż korytarzy Hogwartu. Przecież miał mnie tylko odstawić na podłogę!
Spanikowana, wtuliłam się bardziej w jego ciało, myśląc tylko o dwóch rzeczach:
Okłamał
mnie.
Lily, przypomnij sobie wszystkie istniejące sposoby zadawania bolesnej i okrutnej śmierci...