czwartek, 27 grudnia 2012

20. Drabina


 Oto obiecany, świąteczny rozdział. Nie wstawiałm go wcześniej, ponieważ onetowskie blogi dostały się w ręcę blog.pl i nic tam nie ogarniam, a przecież obiecałam dodawać wszystko równolegle. Ale Avada się upomniała, a tam brzmi głucha cisza.
Poważnie zastanawiam się nad całkowitym zrezygnowaniem z onetu.
 
Jeśli chodzi o Liebster Award... Rany, przepraszam za te opóźnienia. To jest okropne z mojej strony i mam tego świadomość. Postaram się jak najszybciej to skończyć. Mam nadzieję, że mi wybaczycie...
 
Pozdrawiam serdecznie i mam nadzieję, że jak najowocniej wykorzystujecie ten świąteczny czas :D


***


Słowo „zirytowana” było zbyt łagodnym określeniem na to, co w tej chwili odczuwałam. Byłam na skraju wytrzymałości psychicznej i nie zdziwiłabym się, gdyby z moich uszu ciurkiem leciał dym. Znów budziły się we mnie mordercze instynkty.

- Jeszcze trochę w lewo. I może trochę wyżej… – usłyszałam krzyk Amy Pillar z dołu.

Zirytowana postąpiłam o szczebelek w górę na pięciometrowej drabinie i przesunęłam lustrzaną taflę.

Miałam dość. Noc Duchów zbliżała się wielkimi krokami, dlatego dziś profesor McGonagall zwolniła nas z czterech ostatnich lekcji, byśmy mogli porozwieszać już dekoracje na mniej uczęszczanych korytarzach. Nie miałam pretensji, wręcz przeciwnie – byłam zachwycona ze zwolnienia z lekcji. A potem dowiedziałam się, że zostałam przydzielona do pary z Amy Pillar, dzięki czemu czar prysł. Ja i największa flirciara w szkole, w jednej grupie! Słowo „pech” to niedomówienie.

Gdy rozdzieliłyśmy się z resztą grup, zaczęło się piekło. Dostałyśmy drabinę i przydzielono nam korytarz, a Amy od razu zaznaczyła, że nie będzie „łazić w górę i w dół po tym zlepie poziomych desek, bo ma lęk wysokości”. Padło na mnie. Teraz przemierzałam korytarz z drabiną w ręku, przyklejając gdzie się da, magiczne lustra. Sam pomysł był niesamowity – po uruchomieniu zaklęcia, lustra miały rozszerzyć się na całą wysokość ściany, a nasze odbicia w nich miały być przezroczyste i srebrzyste, czyli przedstawiać nas w postaci duchów. Niestety zawsze musi być jakieś „ale”… Wszystkie musiały zostać przyklejone równomiernie, a najlepiej jeśli, znajdowałyby się również na wysokości okien (podobno padające bezpośrednio na nie światło księżyca, udoskonala efekt), dlatego robota wydawała się tym bardziej żmudna – przecież na przeznaczonym nam korytarzu okna były bardzo, ale to bardzo wysoko…

- Pospiesz się! Nie mamy całego dnia – powiedziała Amy swoim słodkim głosikiem, kiedy znudziło jej się już trzymywanie drabiny u dołu. Bez żadnego jadu, tylko ta fałszywa, przyjacielska nuta. Zabijcie mnie!

Poprawiłam lustro, by wisiało w proporcjonalnej odległości, co wszystkie wcześniejsze i zaczęłam schodzić z drabiny. Była stroma i bardzo wysoka, dlatego zazwyczaj zajmowało mi to co najmniej minutę. Szczerze mówiąc, byłam już zmęczona.

Gdy po raz kolejny stanęłam na ziemi, byłam już cała zgrzana, więc nie zważając na nic, zdjęłam wierzchnią szatę. Z pomocą Amy (dość bierną, bo krzyczała tylko: „Szybciej, szybciej! Nie mamy przecież całego dnia!”) udało mi się przesunąć drabinę o kolejne kilka metrów. Ona znów ją chwyciła, a ja znów weszłam na szczyt i zaczęłam wieszać kolejne lustro. Rutynowo. Dopiero po chwili zrozumiałam, że tuż obok mojego łokcia znajduje się parapet i okno.

- Może trochę niżej… - zastanawiała się Pillar, kiedy ja wyglądałam na błonia. Chmury i deszcz nie zachęcały do wyjścia, a jednak zobaczyłam grupę osób, idącą w stronę zamku. Wytężyłam wzrok. Siedem osób. W taką ulewę? Przyjrzałam im się jeszcze dokładniej. Siedem osób w szatach do… do… quidditcha? I wtedy doznałam objawienia. To była nasza drużyna. Nasza drużyna, wśród której jest Potter i Black. Automatycznie schowałam się za krawędzią ściany, choć wiedziałam, że niemożliwym jest, by mnie ujrzeli.

- Evans! Nie bujaj mi tu w chmurach, tylko pracuj! – z rozmyślań wyrwał mnie podirytowany krzyk Pillar.

- Jeśli martwisz się tempem naszej pracy, możemy się zamienić – powiedziałam spokojnie, spoglądając na nią z góry (w przenośni i dosłownie).

- Przestań! – prychnęła. – Nie mamy czasu na tak bzdurne dyskusje. Przyczepiaj to lustro i jedźmy z tym dalej, bo zostało nam jeszcze siedem.

- Sama przestań! Jestem zmęczona łażeniem góra-dół i siłowaniem się z tym wszystkim. Nie zachowuj się jak rozwydrzona księżniczka!

- Słucham?! Ty mała, bezczelna, wredna, ruda paszczuro! Jak mnie nazwałaś?! – zawołała oburzona.

- Jeśli nie słyszałaś, to oznacza, że już czas wybrać się do uzdrowiciela. Przynajmniej słuch ci naprawią, bo na głowę już za późno…

Amy aż sapnęła z oburzenia.

- Jesteś po prostu bezczelna! Ja wysuwam do ciebie pomocną dłoń, staram się pomóc, a ty do mnie z takimi tekstami?! – krzyknęła urażona.

- Amy, pomaganie mi jest twoim obowiązkiem – powiedziałam dosadnie akcentując ostatnie słowo. – A chodzi właśnie o to, że tego nie robisz! Sama targam drabinę, sama ją ustawiam, a ty tylko ją podtrzymujesz kiedy ja chodzę góra-dół i wieszam te lustra. Nie robisz nic i starasz się mnie jeszcze wychowywać! Mam tego serdecznie dość i wiedz, że McGonagall dowie się o twoim nieróbstwie! – krzyknęłam, kiedy moja cierpliwość się skończyła. Miałam serdecznie dość tej rozkapryszonej panienki, a spodziewałam się, że perspektywa utraty reputacji przed profesorką jakoś ją zmotywuje.

- Będziesz na mnie bezczelnie donosić?! – krzyknęła z jeszcze bardziej wyczuwalnym oburzeniem w głosie.

Nagle zaśmiałam się cicho.

- Zwróciłaś uwagę, że w co drugim zdaniu używasz słowa „bezczelna”?

- Ty mi tu bezcze… - przerwała nagle zmieszana, jednak po chwili powrócił jej rezon. – nie pyskuj! Jesteś głupią, rudą małpą! I wiesz co? Jeśli jestem taka bezczynna, to radź sobie beze mnie. – Dopiero po chwili zrozumiałam znaczenie jej słów. Niestety było już za późno. Odsunęła się od drabiny, którą jeszcze przed chwilą podtrzymywała i spojrzała na mnie ze złośliwym błyskiem w oku, zakładając ręce na piersi.

Drabina zaczęła się chwiać.

Spadnę!

- Pillar! Nie zachowuj się jak idiotka i łap z powrotem tą drabinę! – krzyknęłam, a panika w moim głosie dawała niemą satysfakcję Amy.

- Po co? Jestem przecież w ogóle nie-pomocna i całkowicie zbędna. Beze mnie poradzisz sobie równie dobrze – wzruszyła ramionami uśmiechając się delikatnie.

Drabina chwiała się coraz bardziej, a ja w przypływie strachu, złapałam się kurczowo parapetu, dziękując Merlinowi, że znajduję się tak blisko okna...

- Amy, wariatko, łap z powrotem za drabinę! – krzyknęłam przerażona. Chciała mnie zabić?!

- Najpierw mnie przeproś i przyznaj, że jednak coś robię w tej drużynie. – Oczami wyobraźni widziałam jej słodki uśmieszek. Własne oczy miałam szczelnie zaciśnięte, nie chcą patrzeć na swój upadek.

- Tak Amy, dzierżysz jakże ważną funkcję, którą jest bierne opieranie się o drabinę – odpowiedziałam ironicznie. Nie miałam zamiaru przyznać, że bez niej nie dałabym sobie rady! Byłoby to jawne kłamstwo (przecież zawsze mogłam zaczarować drabinę lub znaleźć sobie coś innego, co by ją podtrzymało) i plama na moim honorze.

Nagle doznałam równie cudownego, co krótkiego przebłysku olśnienia. Zrozumiałam, że wystarczy różdżka, którą mam – i tu cała moja nadzieja zgasła – w wierzchniej szacie. Po co ją z siebie wtedy zrzucałam?!

Drabina znów się niebezpiecznie zachwiała, a ja krzyknęłam głośno, przylegając do niej kurczowo. A co jeśli zaraz się wywali?!

Muszę się otrząsnąć.

Ostrożnie otworzyłam oczy. Parapet. Muszę dostać się na ten jakże szeroki i bezpieczny parapet.

- Lily, twoja sytuacja nie jest zbyt wesoła – Pillar zacmokała z udawanym smutkiem. – Jedno krótkie „przepraszam” aż tak urazi twoją dumę? – „Tak”, odpowiedziałam w myślach, jednak nic nie powiedziałam, skupiając się na stopniowym przesuwaniu się po szczebelku w stronę parapetu. Wystarczy jeszcze trochę się przysunąć, podciągnąć się i będę bezpieczna.

Nie panikuj Lily.

Nie panikuj.

Skoncentruj się.

- Wow, takich widoków to ja się nie spodziewałem – usłyszałam przerażająco znajomy głos i aż drgnęłam. Wtedy drabina niebezpiecznie się zachwiała i wiedziałam, że od głośnego upadku dzielą ją sekundy. Cholera, nie czas już na ostrożność! Wykonałam stanowczy, szybki krok, przesuwając się do końca poziomu szczebelka, złapałam się parapetu i energicznie wybiłam podciągając się.

Całkiem zgrabnie udało mi się wciągnąć i usiąść, choć za plecami usłyszałam głośne BUM.

Merlinie, ja mogłam być na tej drabinie!

Spojrzałam z parapetu na osoby na dole, choć wiedziałam kogo tam zastanę. Amy Pillar, Syriusz Black, James Potter i… Peter Petegreew? Spojrzałam po nich zaskoczona.

Chłopcy (oprócz Petera, oczywiście) mieli na sobie szaty od quidditcha, a w rękach trzymali miotły, więc bez żadnych wątpliwości mogłam stwierdzić, że przyszli tu od razu z treningu. Rzeczywiście, widziałam ich za oknem, kiedy szli w kierunku zamku, ale czemu poruszają się tak rzadko uczęszczanym korytarzem? I czemu był z nimi Peter? Może obserwował trening?

- Evans, cudowne akrobacje! Gdybym wiedział, że tak potrafisz, już dawno wsadziłbym cię na wywalającą się drabinę… Tyle śmiechu nie miałem od dawna - zaśmiał się wesoło Potter. Ja jednak, ignorując go, zwróciłam się do Amy:

- Wiedz, że jak tylko stąd zejdę, zamorduję cię – powiedziałam spokojnie.

Moje opanowanie trochę ją wystraszyło, jednak postanowiła nie tracić rezonu.

- A jak stamtąd zejdziesz? – zapytała unosząc w górę brwi. Miała rację.

Nieszczęsna spojrzałam po wszystkich, spodziewając się naglę jakiejś pomocnej dłoni.

Nic.

Wszyscy milczeli i wpatrywali się we mnie z wyczekiwaniem, zaś mój wzrok utkwił w… miotle. Oni mają miotły! Hura!!! Uratowana!

Nie ciesz się tak szybko, złotko, to Potter i Black…

Prawie jęknęłam, zrezygnowana.

- Niech któryś z was da mi miotłę – powiedziałam, udając opanowanie i obserwując jak wyraz ich twarzy diametralnie się zmienia. Od huncwockiego, rozbawionego uśmieszku, poprzez zdziwienie, szok aż wreszcie po raz pierwszy, na twarzy Huncwotów widniejące, przerażenie.

- Słucham? – wyksztusił, zszokowany Black.

- Chcę wasze miotły – powtórzyłam spokojnie.

Zapadła krótka cisza, jednak po chwili przerwał ją głośny śmiech Amy.

- Myślisz, że któryś z nich da ci miotłę?! – powiedziała, by znów się zaśmiać. – To Huncwoci. – W dziwny sposób zaakcentowała to słowo. – Dla nich miotła jest ważniejsza niż życie. Chyba tam utknęłaś na stałe! Nie łudź się, że któryś z nich pożyczy ci swoje dziecko! – znów zaczęła się głośno śmiać, jednak przez ten śmiech przebiło się jedno krótkie zdanie:

- A czemu nie?

Potter wpatrywał się we mnie w sposób tak przenikliwy, że stopniowo narastał we mnie strach. Nie odrywał wzroku od moich przerażonych oczu, aż wreszcie odważyłam się spytać:

- Więc dasz mi swoją miotłę? Tak po prostu? – spytałam niepewnie, nie wierząc w swoje szczęście. Moje złudne nadzieje rozwiały się, kiedy tylko rozbrzmiał jego wesoły śmiech.

- Lily, jestem Huncwotem! Myślisz, że zgodziłbym się na bezinteresowną pomoc? Nie bądź naiwna, muszę mieć z tego jakieś korzyści. Zresztą Amy ma rację, nie zaryzykowałbym mojego skarbu za nic – znacząco uniósł jedną brew, uśmiechając się huncwocko.

Westchnęłam.

- A czego chcesz?

- Randki? – raczej spytał niż to stwierdził.

Prychnęłam oburzona.

- Nawet jakbym miała siedzieć na tym parapecie do końca życia, nie zgodziłabym się na randkę z tobą, Potter.

- Ech, - westchnął, udając rozczarowanie – zawsze warto spróbować. To może całus? – spojrzał na mnie przewrotnie.

- Potter, przerabialiśmy już ten temat! – warknęłam zirytowana.

- To może…

- Stary, daj jakąś realną propozycję, - Ni z tego, ni z owego, wtrącił się Syriusz, - bo jak tak dalej będziecie pogrywać, to postoimy tu do wieczora. Nie przeszkadza ci to, że jesteś przemoczony do suchej nitki? – Dopiero teraz zwróciłam uwagę, że z ich szat kapała woda, a włosy mieli dziwnie splątane i klapnięte (szczególnie Poczochraniec).

- Jestem zdecydowanie za – dodał równie przemoknięty Peter.

Spojrzałam ostrożnie na Pottera; on również mi się przyglądał.

- Więc…? – spytałam niepewnie.

Potter westchnął, spoglądając z wyrzutem na swoich przyjaciół.

- Masz szczęście, Evans – powiedział wsiadając na miotłę. – Ten jeden jedyny raz mogę zrobić dla ciebie coś bezinteresownego. – Prychnęłam oburzona. Cóż za akt łaski!

Potter bezproblemowo podleciał do mnie i kazał wsiadać. I wtedy pojawił się kolejny kłopot.

- Słucham? Nie polecę z tobą na jednej miotle! – krzyknęłam, a w moim głosie mieszał się strach i oburzenie. Po moim trupie!

- To jak masz zamiar zejść na dół? – spytał już lekko zirytowany.

Zamilkłam na chwilę; nie byłam pewna tego co chcę powiedzieć. Ale… co mi szkodzi?

- Daj mi tą drugą miotłę – powiedziałam, mając nadzieję, że niepewność, jaką odczuwam w środku nie jest słyszalna w moim głosie.

Moje słowa wywołały cisze tak gęstą, głuchą i bezdźwięczną, że prawie mogłam w niej namacać szok Pottera. Oj tak, była bardzo wymowna, ale trwała tylko chwilę.

- Słucham?! – O dziwo, to nie był głos zirytowanego Pottera, tylko wściekłego Blacka. Spoglądał na mnie pełnym pretensji wzrokiem, jakby samo wypowiedzenie tak gorszących słów było niewybaczalnym grzechem. – Słuchaj Evans, jestem mokry, przemoknięty do suchej nitki i chcę już być w swoim dormitorium! Twoja propozycja, jest wręcz oburzająca! Sądzisz, że ja lub James udostępnimy ci swoją miotłę?! Myślisz, że zapomnieliśmy o twoich lekcjach latania z pierwszej klasy?! – prychnął. Może rzeczywiście nie popisałam się wtedy umiejętnościami, ale to był mój pierwszy raz! Teraz pewnie poszłoby mi lepiej! – To jest zbyt drogocenny sprzęt, aby można było na nim praktykować walenie o ścianę! Nie marudź, tylko wsiadaj na tę durną miotłę Jamesa i zlatuj tu na dół! Jestem wychłodzony, głodny, mokry i zmęczony – nie mam teraz czasu na babskie humorki!

Wsłuchiwałam się w jego ekspresyjny monolog z otwartymi ustami. Trochę racji miał… Zastanowiłam się przez chwilę, rozważając wszelkie za i przeciw. Wreszcie doszłam do solidnego wniosku „raz kozie śmierć” i zerknęłam niepewnie na Pottera.

Przyglądał mi się już od dłuższej chwili. Widząc moje zagubione spojrzenie zrozumiał, że okoliczności mu sprzyjają i tylko ułamki sekund dzielą go od wielkiego (jak dla niego) zwycięstwa. Musiałam przyznać: miał w tej chwili znaczącą przewagę nade mną.

- Lily? – ponaglił mnie James, a ja zrozumiałam, że muszę dość śmiesznie wyglądać raz po raz zerkając na niego nieufnie.

Powiedz to wreszcie, Lilyanne!

- Dobrze – wyksztusiłam, nie wierząc swoim słowom. – Niech ci będzie – dodałam już bardziej opanowanym tonem, pełnym ponurej rezygnacji.

Na jego twarzy przez ułamek sekundy mogłam zobaczyć triumfalny uśmiech, jednak zaraz zastąpił go szarmancki wyraz:

- Zapraszam – zwrócił się do mnie i wytwornym gestem wskazał na swoją miotłę.

Wtedy w mojej głowie pojawiły się kolejne wątpliwości. Kiedy będę na miotle, nad którą on ma panowanie, będzie mógł zrobić ze mną wszystko: zabrać nad Zakazany Las, a później zrzucić lub odstawić, gdzieś w odludnym końcu świata, bez kontaktu z cywilizacją i możliwości powrotu. Wszystko. Dosłownie wszystko. Wszystko.

Cholera no, nie ufałam mu!

- Potter! – Zwróciłam się do niego pełnym desperacji tonem. – Od razu odstawisz mnie na ziemię. Nie będzie żadnych wycieczek po okolicy, zero wypadów do Hogsmead lub zwiedzania odległych zakątków Anglii lub jakichkolwiek innych bzdurnych rzeczy, rozumiemy się? – zerknęłam na niego, starając się nie okazywać strachu, tylko siłę i pewność siebie. Nie wydaje mi się, żeby ktoś dał się oszukać.

- Evans, - zniecierpliwił się Syriusz, - nie cackaj się, tylko wsiadaj!

Więc wsiadłam. Starałam się ignorować ten pełen satysfakcji uśmiech Pottera, kiedy siadając przed nim, pozwoliłam, by objął mnie ramionami i złapał trzonek miotły tuż przed moim ciałem. W dziwny sposób przypominało mi to jazdę konną: tak jak w bajkach o wybawianych księżniczkach obie nogi miałam po jednej stronie kija od miotły (przecież byłam w spódnicy!!!), a mój wybawca siedział za mną, dumny i pewny siebie, prowadząc wiernego wierzchowca.

Bałam się.

Zamknęłam oczy, i głęboko odetchnęłam, mimowolnie wdychając dziwną mieszankę: zapach mokrej trawy i deszczu, zmieszany z  jego perfumami. Niechętnie przyznałam w duchu, że jest on całkiem przyjemny.

Nie byłam typem dziewczyny, który boi się wysokości. Po prostu miałam świadomość, że miotły latały dzięki kapryśnej i nieprzewidywalnej magii, która w każdej chwili mogła obrócić się przeciwko nam. Kto wie? Słyszałam przecież o przypadkach, kiedy miotła zaczynała nagle wariować i żyć własnym życiem. Stawała się wtedy nieposkromiona i nieposłuszna, co nienajlepiej kończyło się dla osobnika, który miał przyjemność się z nią zetknąć.

- Gotowa? – usłyszałam jego rozbawiony głos tuż przy moim uchu.

Zacisnęłam oczy i pokiwałam głową.

- Więc czas na przejażdżkę – w jego głosie usłyszałam ten huncwocki śmiech i już byłam pewna, że na zwykłym odstawieniu na ziemię się nie skończy.

Potter ruszył dość żwawym, choć, całe szczęście, nie ekstremalnie szybkim tempem wzdłuż korytarzy Hogwartu. Przecież miał mnie tylko odstawić na podłogę! Spanikowana, wtuliłam się bardziej w jego ciało, myśląc tylko o dwóch rzeczach:

Okłamał mnie.

Lily, przypomnij sobie wszystkie istniejące sposoby zadawania bolesnej i okrutnej śmierci...
 

poniedziałek, 24 grudnia 2012

Wesołych Świąt!

Z okazji świąt Bożego Narodzenia chciałabym wam wszystkim życzyć wiele zdrowia, szczęścia, miłości, spełnienia wszystkich, nawet tych najskrytszych, marzeń. Życzę wam również, byście ten świąteczny czas mogli spędzić w miłej, ciepłej, rodzinnej atmosferze, pełnej wzajemnego wsparcia, zrozumienia i przebaczenia...

WESOŁYCH ŚWIĄT!!! :*

wtorek, 11 grudnia 2012

19. Konfrontacje i informacje cz.2


!!!Kilka ogłoszeń!!!

     Długo mnie nie było, wiem. Mimowolnie zrobiłam sobie chwilę przerwy, sama nie wiem kiedy i jak. Po prostu pewnego dnia się ocknęłam z myślą: "A co z pisaniem? Co z blogiem?". Więc wzięłam się do roboty. Planowałam ten rozdział po prostu rozwinąć, jednak okazało się, że za bardzo się rozpisałam i obawiam się, że napisany tekst znów nie będzie chciał się załadować na oneta. A jak robię na onecie, tak robię tu... Dlatego moje postanowienie brzmi następująco: oto dodaje starą, drugą część rozdziału. Jest króciutka, niestety...
Dobrą wiadomością (przynajmniej tak mi się wydaje) jest to, że w takim razie mam już skończony rozdział 20. Nie wstawię go od razu - co za dużo to nie zdrowo... Myślałam o dodaniu go na Święta i chyba właśnie tak zrobię :D
Tutaj część pierwsza pojawia się równolegle z drugą; to dobrze, bo obie części stanowią integralną całość, która nie zmieściła się objętościowo na onecie...

               Mam jeszcze jedną dość ważną informację. Mam świadomość, że osoby, które dodały mnie do Liebster Award mogą poczuć się zignorowane (tak, to się tyczy was Olar i Salvio Hexia) i przepraszam bardzo, że nie odpowiedziałam jeszcze na wasze pytania. JA TO ZROBIĘ!!! Nie jestem pewna kiedy, może w tym tygodniu, może w ten weekend, ale postaram się jak najszybciej i jak najlepiej się z tego wywiązać. Po prostu na jakiś czas zapomniałam o tym wszystkim: blogu, Lily Evans i ludziach jakich tu spotkałam. Wyłączyłam się. 
               Ale chyba już wracam.


***


            Leżałam na swoim łóżku w dormitorium i tak jak moje przyjaciółki, odrabiałam pracę domową z zaklęć. Całe szczęście, kazali nam napisać tylko krótką notatkę, jednak nawet na tym nie mogłam się skupić. Martwiłam się o te dwie dziewczynki - pani Pomfrey powiedziała, że co najmniej przez trzy dni nie wyjdą ze Skrzydła Szpitalnego, a to oznaczało naprawdę mocne obrażenia.
            Po raz kolejny zerknęłam na to co już napisałam, zastanawiając się, czy kiedykolwiek odrabiałam pracę domową tak długo. Prawda była taka, że po dzisiejszym wieczorze buzowało we mnie zbyt wiele adrenaliny, by teraz spokoje dokończyć coś tak prozaicznego jak zwykłe zadanie.
            Westchnęłam głęboko i odłożyłam pióro na szafkę nocną. Dokończę to później.
             - Co jest Lily, ty już skończyłaś? – zdziwiła się Ann. To zawsze ona jako pierwsza kończyła zadania domowe i dostawała z nich najlepsze oceny. Każdej swojej pracy oddawała się całkowicie, dlatego nauczyciele ją uwielbiali. Teraz wpatrywała się we mnie z niekrytym zaskoczeniem.
             - Ja… nie. Nie mogę się na tym skupić. Za wiele wrażeń na dziś…
            Dorcas szeroko się uśmiechnęła i pokiwała energicznie głową.
             - Wiem, o czym mówisz. Też nie mogę się skupić– westchnęła, ale zdecydowanie nie w ten smutny, rozczarowany sposób. – No, to czas na ploty! – uśmiechnęła się.
            Wytrzeszczyłam oczy.
             - Słucham? – powiedziałam równocześnie z Ann.Kate tylko energicznie pokiwała głową, aprobując postawę Dorcas. Po chwili również Ann się wycofała. Schowała materiały piśmiennicze do torby i spojrzała na nas z swego rodzaju mieszaniną znudzenia i oczekiwania.
             Razem usiadłyśmy na łóżku Meadowes i spojrzałyśmy na nią z wyczekiwaniem. Może chciała nam coś powiedzieć? Ale ona tylko uśmiechnęła się tajemniczo i „ukradkiem” (tak, że nawet widzący podwójnie starzec by to zauważył) puściła oko do Ann i Kate. I wtedy zrozumiałam. O nie,tu chodziło o mnie! Przypomniały mi się tajemnicze słowa Kate z korytarza:„Właśnie Lily, będziemy musiały porozmawiać”. I to był właśnie klucz do całej sprawy. Będziemy rozmawiać o mnie!
             - Dobra - zaczęłam, nie okazując strachu. - Co się dzieje?
            Po raz ostatni spojrzały po sobie, by wreszcie Dorcas odchrząknęła i zaczęła,dobierając ostrożnie słowa.
             - Więc, Lily… Pamiętasz jak na korytarzu rozmawiałyśmy z Averym? – zaczęła w dość kulawy sposób. Uniosłam ironicznie brwi.
             - Patrząc na to, że to było dziś, a ja sklerozy jeszcze nie mam, to coś mi tam świta…
             - Dobra, nie bądź sarkastyczna… Chodzi mi oto, że... nie jestem pewna, czy zauważyłaś, ale… no ten… - jąkała się, a ja nie mogłam nic zrozumieć z tego bełkotu. Kate westchnęła podirytowana.
             - Pomiędzy wami była taka… chemia – wtrąciła się, zamykając całe meritum sprawy w jednym zdaniu. Zamilkłam, zszokowana.Chemia? To jakiś żart!
            Wybuchłam głośnym śmiechem.
             - Chemia?! – powiedziałam, między kolejnymi napadami wesołości. - Między mną a Averym? Wam się coś pomyliło! To były iskry!Mordercze iskry! Głęboko ukryta żądza mordu, która wręcz wołała, by wyrwać się na wierzch.
            Dziewczyny jednak spojrzały na mnie z powątpiewaniem.
             - Lily, ty widziałaś jego oczy? – powiedziała rzeczowym tonem Dorcas. – Ja widziałam i wiem, że on lubi wasze konfrontacje.Mu się to podobało. A to już dość dziwne.
            To nie miało sensu, ja i Avery nienawidziliśmy się od zawsze. Od zawsze dochodziło również do konfrontacji, w których jedna ze stron przegrywała i ze spuszczoną głową musiała opuścić pole walki. To właśnie kłótnie z nim nauczyły mnie jak bronić tego co ma dla mnie jakąś wartość i to właśnie dzięki niemu wzmocniłam swój charakter. Ale nie było żadnego powodu, dla którego miałby mieć satysfakcje po takich kłótniach. Żadnego.
             - Lily, - dodała Ann - zawsze jak się kłócicie, on się bezustannie w ciebie wpatruje. Jakby sama twoja wściekłość dawała mu satysfakcję.
            Prychnęłam rozdrażniona, wiedząc do czego dziewczyny już dążą. Teorie spiskowe nie są dla mnie. Westchnęłam głęboko, by trochę się uspokoić i zaczęłam mówić nowym,spokojnym zupełnie odmienionym głosem:
             - Dziewczyny, on po prosu próbuje w ten sposób zyskać przewagę. Zawsze tak jest – jeśli się z kimś kłócisz, najlepiej patrzeć mu prosto w oczy, by wiedział, że mówisz to świadomie i z zimną krwią. Chciał mnie zdezorientować, zmylić i zastraszyć. Tylko jednym spojrzeniem. A ja nie mogę tak po prostu się poddać… - zamilkłam na chwilę, oczekując jakiejkolwiek reakcji z ich strony. Jednak one milczały, głęboko zamyślone po moich słowach.To niezaprzeczalnie oznaczało triumf. – No, a teraz chodźmy spać, bo już późno– powiedziałam wstając z łóżka Dorcas i idąc w stronę swojego.
            Nim dziewczyny znów się odezwały zdołałam znaleźć piżamę i dojść do drzwi łazienki.
             - Lily – zawołała mnie Dorcas, nim zdążyłam przekroczyć jej próg. Stanęłam i odwróciłam się w ich stronę, czekając z napięciem wewnętrznym na jej słowa. To moja przyjaciółka i liczyłam się z jej zdaniem.– Może masz rację, ale… - zawahała się jeszcze, aż wreszcie spojrzała mi prosto w oczy. – Uważaj na siebie – powiedziała to z taką troską, że nie miałam żadnych wątpliwości, że dziewczyny się o mnie po prostu martwią.
             - Dobrze – odpowiedziałam cicho i zamknęłam się za drzwiami łazienki.
            Tyle mogłam jej obiecać.


            Następnego dnia, przy śniadaniu, huncwoci jak zwykle usiedli z nami. Mimo, że wciąż mi toprzeszkadzało, zrozumiałam, że się od tego nie uwolnię i zaczęłam się przyzwyczajać. Bezmyślnie dłubałam łyżką w swojej porcji owsianki, ignorując wścibskie spojrzenie Pottera i dobry humor moich przyjaciółek. Byłam niewyspana. A jak jestem niewyspana to mam zły humor i łatwo mnie wkurzyć. A jak jestem wkurzona Potter się cieszy, co mnie jeszcze bardziej wkurza. Ech,chcę być już po lekcjach!
             - Lily, co ci znowu jest – mój zły humor udzielił się również Kate, która podirytowanym wzrokiem wpatrywała się we mnie.Spojrzałam na nią, zmęczona.
             - Spaaać… -jęknęłam. Tak bardzo mi się nic nie chciało.
             - Poszłaś do łóżka jako pierwsza, więc nie masz powodu, żeby marudzić – upomniała mnie Dorcas.
             - Tak, ale… – zawahałam się, wiedząc, że muszę ostrożnie dobierać słowa przy Potterze, przecież nie musi wszystkiego wiedzieć.- …musiałam pomyśleć trochę o naszej wczorajszej rozmowie. Potem już nie mogłam zasnąć i czytałam książki do trzeciej w nocy.
             - Twój błąd i twoja głupota – Kate wzruszyła ramionami, dając jasno znać, że nic jej to nie obchodzi.
            Spojrzałam na nią spode łba.
             - Dzięki za empatię i okazanie współczucia –burknęłam, a Potter zaśmiał się głośno.
             - Uroczo wyglądasz, jak się obrażasz – puścił mi oczko, a ja nie miałam nawet siły się wściec. Po prostu naburmuszyłam się jeszcze bardziej i wróciłam do dłubania łyżką w owsiance.
            Wtedy właśnie usłyszałam szum skrzydeł, a pod sufitem pojawiło się kilkadziesiąt sów.Poczta. Do nas podleciały cztery: trzy z prenumeratą Proroka Codziennego dla mnie, Ann i Remusa i jeden list do Kate.
             - To od rodziców – mruknęła, przyglądając się kopercie. Otworzyła ją szybko i przeleciała pobieżnie wzrokiem po treści listu.– Tęsknią… Mają nadzieję, że dobrze się uczę… - zaśmiała się cicho, jakby był to największy absurd na świecie. – I chcą, żebym częściej się odzywała. Nic nowego – skomentowała na koniec.
            Ale nikt jej nie słuchał. Wszyscy wpatrywali się w okładkę gazety, znajdującej się na środku stołu. „Kolejny atak. Co robić?” głosił ogromny napis, pod którym znajdowało się zdjęcie płonącego domu. Dorcas złapała ją i zaczęła czytać nagłos:
             - „Wczoraj, w godzinach wieczornych doszło do kolejnego, okrutnego ataku grupy niezidentyfikowanych napastników. Ofiarami okazała się rodzina szefa urzędu kontaktów z mugolami – Johna Thepforda. Pod jego nieobecność, ze szczególnym okrucieństwem zabili jego żonę i dziecko –czteroletnią Riley. „To było straszne!”, relacjonuje sąsiadka państwa Thepford „Z drzemki obudziły mnie krzyki i płacz! Kiedy wybiegłam na zewnątrz zobaczyłam pięciu mężczyzn w białych maskach. Mieli też takie czarne peleryny!”. Pomimo szybkiej ingerencji aurorów, nie udało się uratować ofiar. „Przypominamy, że to już kolejny taki atak i apelujemy o szczególną ostrożność. Oczywiście śledztwo jest w toku i już niedługo złapiemy tą grupę przestępczą” wypowiada się nasz Minister Magii. Władza uspokaja, a co my mamy robić? Więcej na str. 3”.
            Przy stoliku zapadło milczenie. Nikt nie miał chęci ani odwagi spojrzeć nikomu w oczy. Wreszcie jednak odezwał się Potter:
             - I tak nie opisują połowy ataków, które mają miejsce. Mój ojciec pracuje w ministerstwie. W wakacje co dwa dni, po powrocie do domu, opowiadał o tym, jak znów kogoś zabito i że znów nikogo nie złapano.
            Zerknęłam na niego nieco zdezorientowana; to najdojrzalsza wypowiedź, jaką usłyszałam z jego ust.
             - To straszne – przeraziła się Dorcas. - Co się dzieje?
             - Ktoś rozpoczyna batalię z obecną władzą i jak na razie wygrywa… - mruknął Syriusz, wzruszając ramionami.
             - No nie przesadzaj! Przecież to absurdalne! –oburzyła się Kate.
             - Ja się z nim zgadzam – powiedziałam, choć wcześniej w tej rozmowie nie chciałam zabierać głosu. – Ktoś tym wszystkim kieruje i prędzej czy później wyjdzie z cienia. Wtedy dopiero zaczną się prawdziwe kłopoty…

18. Konfrontacje i informacje cz.1


         Siedziałam właśnie przy stole, w trakcie kolacji w Wielkiej Sali, kiedy od stołu wstał profesor Dumbledore. Spokojnym gestem uniósł w górę obie dłonie, by uciszyć całą salę. O dziwo, ludzie posłuchali; przez salę przeszła fala głośnego szumu (wszyscy wszystkich uciszali), by wreszcie zapadła głęboka, prawie namacalna cisza. Ludzie wpatrywali się z wyczekiwaniem w dyrektora, a on uśmiechając się ciepło rozpoczął przemowę:
          - Drodzy uczniowie! Zaraz pozwolę wam wrócić do jedzenia i rozmów, jednak najpierw muszę coś ogłosić. Jak wiecie, niedługo mamy Noc Duchów… - Na Sali wybuchł głośny, spontaniczny aplauz, jednak profesor przeczekał go jedynie z małym, dobrodusznym uśmieszkiem. Kiedy wszyscy się uspokoili, kontynuował: - Tak, już widzę, że wiecie o co chodzi… W każdym bądź razie, podczas uroczystej kolacji będzie miał miejsce koncert naszego szkolnego chóru i wiele innych, równie ciekawych atrakcji. Niestety potrzebny będzie komitet organizacyjny, który dopilnuje menu na ten wieczór, zajmie się przystrojeniem całej Sali i oczywiście zapewni wszystkim dobrą zabawę. Wszystkich chętnych do planowania tych atrakcji zapraszam jutro po lekcjach do gabinetu profesor McGonagall. A teraz kontynuujcie posiłek – puścił nam oczko z tym niezmiennym, dobrodusznym uśmiechem i usiadł na swoim miejscu.
         Na sali na powrót zapanował gwar. Niektórzy zaczęli rozważać dołączenie do komitetu, inni po prostu zignorowali oświadczenie i wrócili do dawnych śmiechów.
          - Dziewczyny! I co? Zapisujemy się? – spytała podekscytowana Kate.
          - Nie wiem. To będzie mnóstwo pracy… - Dorcas zmarszczyła brwi.
          - I spora odpowiedzialność – dodałam.
          - Tym bardziej!
          - Słuchajcie, mamy czas do jutra, więc zastanowimy się później, najlepiej wieczorem, dobrze? – zaproponowałam.
          - Nie ma sprawy, ale wiedzcie, że ja jestem za – oznajmiła Kate z energią w głosie.
         Westchnęłam z uśmiechem i wzięłam się spowrotem za jedzenie. Może miała racje…


          - Jesteście pewne, że to dobry pomysł? – spytała niepewnie Dorcas.
         Stałyśmy przed drzwiami gabinetu profesor McGonagall i wpatrywałyśmy się w nie niepewnie. Kate była gotowa zaciągnąć nas tam siłą i niecierpliwie wierciła się w miejscu, jednak my wciąż miałyśmy wątpliwości. Nie wiedziałyśmy czego się spodziewać. I tak miałyśmy dużo obowiązków i ledwo nadążałyśmy z pracami domowymi, teraz miało tego dojść jeszcze więcej. Na dodatek ta odpowiedzialność…
          - Zawsze warto spróbować… – powiedziała Ann z słabo ukrywanym strachem w głosie.
         Uśmiechnęłam się szeroko na myśl o tym, jak dziecinnie się zachowujemy. Przecież to tylko przygotowywanie Nocy Duchów. Nic więcej.
          - Dobra, nie dajmy się zwariować! – powiedziała Dorcas, jakby czytała mi w myślach. - Przecież nic złego stać się nie może, a może być z tego niezła zabawa. I jeszcze przy okazji jakieś zwolnienie z lekcji na dekorowanie sali, czy coś… - puściła nam oczko.
         Spojrzałyśmy po sobie.
          - Dobra, idziemy - złapałam je za ręce i pociągnęłam w stronę drzwi.
         W środku czekała nas duża niespodzianka. Przed biurkiem nieobecnej profesorki znajdowało się około piętnastu krzeseł, jednak zajętych było tylko pięć. Dwie dziewczyny rozmawiały ze sobą swobodnie, jednak reszta, czyli dwóch chłopców i jedna dziewczyna, wydawała się być sobie zupełnie obca. Gdy tylko zatrzasnęły się za nami drzwi, wszyscy obecni obrócili się i zmierzyli nas szczegółowym, badawczym spojrzeniem. Jakby sprawdzali, czy się nadajemy. Usiadłyśmy dość niepewnie, a dwie znajome zaczęły od razu szeptać między sobą, zapewne wymieniając informacje o tym, kim jesteśmy, z którego domu pochodzimy i wymieniać wszelkie informacje, jakie kiedykolwiek napotkały na nasz temat (mam nadzieję, że nie było tego wiele). Zerknęłam na nie przelotnie i poczułam, że przechodzą mnie ciarki. To niemożliwe. Spojrzałam na nie ponownie i już miałam pewność. Przede mną siedziała Amy Piller i Julie Foster z Hufelpuffu– dwie największe plotkary i intrygantki w całej szkole. Przebierały w chłopcach i ignorowały naukę. Jedynym co mnie zaskoczyło, było to, że zawsze pokazywały się we trójkę z Mirriel Morgano. Może ich paczka się rozpadła? Odwróciłam wzrok. Czas pogodzić się z prawdą: organizowanie Nocy Duchów z nimi nie będzie łatwe.
         Przyjrzałam się za to reszcie.
         Chłopcy, mniej więcej w naszym wieku, spoglądali na siebie nieufnie, jakby nie było tu miejsca dla ich dwojga. Może się znali? Uznałam, że z wyglądu łączy ich tylko ciemny kolor włosów i ewentualnie wzrost. Jeden z nich miał mocno zarysowane kości policzkowe, zaś drugi raczej łagodne rysy twarzy. Dzieliła ich karnacja, kolor oczu, budowa ciała... Prawie wszystko.
         Ostatnią osobą była dziewczyna o włosach w odcieniu mysiego blond, związanych w luźny kok na karku. Od razu zauważyłam, że jest dość zamknięta w sobie. Zapewne bała się tutaj przyjść sama, ale zmotywowała ją perspektywa zrobienia czegoś dla szkoły. Wyglądała mi na nieśmiałą wolontariuszkę, która karmi bezdomne koty i pomaga staruszce przejść przez jezdnie, ale nie była kujonką.
         Wydawała się być najnormalniejszą osobą w tej grupie, dlatego od razu poczułam do niej sympatię.
          - Lily, a ty co o tym sądzisz? – spytała Ann, wyrywając mnie z rozmyślań. Zerknęłam na nią niepewnie. Ale o co jej chodzi?
         Widząc moje przerażone spojrzenie, westchnęła głęboko i złożyła ręce niczym do modlitwy.
          - Błagam cię, ja wiem, że ty lubisz odlatywać w świat swojej głowy, ale chociaż słuchaj, co się do ciebie mówi.
         Spuściłam wzrok, niczym mała skarcona dziewczynka.
          - Dobrze, mamo – burknęłam, ze spuszczoną głową.
          - Lily, wiesz, że… - zaczęła Dorcas chcąc mnie pocieszyć, ale przerwał jej dźwięk otwieranych drzwi.
Odwróciłam się, oczekując zobaczenia kolejnych twarzy uczniów, jednak zamiast tego zobaczyłam srogą minę profesor McGonagall.
          - Tylko tyle was? – spytała, zaskoczona, jednak nie czekając na odpowiedź, ciągnęła dalej: – No trudno, poradzę sobie i z taką ekipą. Więc dobrze, witam na pierwszym zebraniu klubu organizacyjnego. Jak wiecie musimy przygotować atrakcję, zaplanować menu i ustroić szkołę na Noc Duchów, a zostało mało czasu. Liczę na waszą dyspozycyjność i zaangażowanie w pracę. Nie potrzebujemy leni, którzy mają zamiar tylko przeszkadzać. Musicie mieć świadomość, że mamy bardzo dużo do zrobienia i nie będzie to łatwa i szybka robota. Znając już sytuację, kto chce może się wycofać – przerwała swój długi wywód i spojrzała na nas z wyczekiwaniem. Jednak nikt nawet nie drgnął.
          - Więc dobrze, zaczniemy od…


         Było około dwudziestej drugiej, kiedy po spotkaniu ruszyłyśmy w stronę Wieży Gryffinoru, omawiając plany na Noc Duchów. Wbrew słowom profesorki, nie czekało nas wiele pracy – prawie wszystko ona sama zaplanowała, nam pozostało tylko zajęcie się stroną praktyczną. Szłyśmy razem komentując spotkanie i wymieniając się pomysłami, kiedy usłyszałam jakiś dziwny hałas.
         Przystanęłam na chwilę, nasłuchując.
         Tak, coś się działo w prostopadłym korytarzu…
          - Słyszycie? – spytałam swoich przyjaciółek.
         Spojrzały na mnie z lekkim zaskoczeniem, jednak zatrzymały się i zaczęły nasłuchiwać.
          - Coś jakby… - zaczęła Kate.
          - …płacz – dokończyła Dorcas, marszcząc brwi.
          Spojrzałyśmy po sobie i zgodnie ruszyłyśmy ze zdwojoną prędkością. Co się tam działo? Im bliżej byłyśmy miejsca zdarzenia, tym głośniej było słychać płacz i krzyki. Byłam tak przerażona, że prawie zaczęłam biec w tamtą stronę. Gdy wyłoniłam się zza zakrętu, zobaczyłam znajomą twarz. Z jednej strony ulżyło mi, że to nie Potter, z drugiej jednak strony miałam świadomość, że osoba, którą mam przed sobą jest o wiele gorsza.
          - Avery, przestań! Co ty robisz tym dzieciom! – krzyknęłam zszokowana. W kącie leżała dwójka poobijanych dwunastolatków, pewnie już nieprzytomnych, a nad nimi pochylał się Avery i trójka jego przyjaciół, z różdżkami w rękach. Mimo grozy sytuacji, z ulgą stwierdziłam, że nie ma tam Severusa. Może uda mi się jeszcze wyciągnąć go z tego towarzystwa…
         Avery wyprostował się. Spojrzał na mnie z pobłażliwym uśmiechem i w pełnym dezaprobaty geście, pokręcił głową, jakbym była niesfornym dzieckiem i sprawiała problemy wychowawcze.
          - Evans, co ty tutaj robisz? Grzeczne dziewczynki już powinny leżeć w łóżkach – powiedział wsadzając ręce, głęboko do kieszeni swoich spodni. Zawsze się tak zachowywał. Ironiczny, wredny, a zarazem błyskotliwy buntownik – co druga głupsza dawała się nabrać na te jego sztuczki. Był bardzo podobny do Pottera, jeśli chodzi o tok myślenia: jestem przystojny – mogę wszystko.
          - Co ja tutaj robię?! – krzyknęłam oburzona. – Lepiej ty mi się grubo tłumacz, co z tymi dziećmi!
          - Dziewczyny, nie złośćcie się, musieliśmy na kimś poćwiczyć – odparł Mulciber, wtrącając się do rozmowy. – A ta dwójka akurat się nawinęła – uśmiechnął się szeroko.
          - Poćwiczyć?! – zawołała wściekła Dorcas. – Na niewinnych dzieciach?! To barbarzyństwo, co wy robicie!
          - Nie przesadzajcie – mruknął Avery, nagle niezmiernie zainteresowany owymi maluchami. Wpatrywał się w nie intensywnie, jakby były interesującym obiektem badawczym. – Nic im nie będzie – dodał trącając butem głowę nieprzytomnej dziewczynki i obserwując obojętnym wzrokiem, jak ta wraca do poprzedniej pozycji.
         Tego nie wytrzymałam. Wyrwałam się do przodu, przebiegłam obok ślizgonów i kucnęłam przy dzieciach. Były to dwie dziewczynki, a emblematy na ich piersiach świadczyły, że są z Ravenclawu. Miały siniaki na rękach i twarzy i choć nie wyglądało, by miały większe obrażenia, sprawdziłam obu puls. Żyły.
         Pobić dzieci. Jakim trzeba być potworem.
          - Avery! – wściekła, wstałam, wyciągnęłam różdżkę i odwróciłam się w jego stronę. Jednak on już stał obok mnie, zaskakująco blisko, tak, że nie mogłam nawet wyprostować w pełni ręki. Zszokowana, spojrzałam na niego z przestrachem. W co on pogrywa?
          - Wołałaś mnie, Evans? – uniósł ironicznie brew, postępując jeden krok w moją stronę. Automatycznie się cofnęłam.
          - Odsuń się – powiedziałam wrogo, przytykając mu różdżkę do piersi, by zachować dystans.
          - Myślisz, że się ciebie boję? – na jego twarzy pojawił się ironiczny uśmieszek, który aż za bardzo przypominał mi Pottera.
          - Myślisz, że się nie odważę? – odparłam, czując w sobie niezmierzone pokłady siły – w końcu broniłam niewinnych dzieci.
          - Myślę, że i owszem – powiedział przysuwając się jeszcze bliżej, kiedy ja byłam już przyparta do ściany.
          - Avery, zostaw ją! – krzyknęła ostro Dorcas, jednak on nawet na nią nie zerknął.
         Wpatrywał się we mnie spojrzeniem równie przeszywającym, jak tamto w pociągu i przez głowę przemknęła mi myśl, czy może on nie posługuje się leglimencją. Ale to niemożliwe – jest przecież za młody. Więc o co mu chodzi?
         Nieważne.
         Zbliżył się o kolejny krok, przekraczając odległość, jaka dzieli wrogów, znajomych, a nawet przyjaciół. Za blisko. I wtedy zaśmiałam się głośno.
          - Jestem szlamą. Pamiętasz Avery? Szla-mą – powiedziałam z jadowitym uśmiechem, wiedząc, że to spłoszy każdego ślizgona. A on, jakby wyrwany z jakiegoś transu, skrzywił się. Spojrzałam na niego zadziornie, wiedząc, że nie mogę okazać jakiejkolwiek słabości. Patrzyliśmy sobie wyzywająco w oczy, jeszcze przez krótką chwilę, aż wreszcie Avery cofnął się o krok. Jasny znak, że to koniec walki. Wyminęłam go i podeszłam do dzieci.
          - Pomożecie? – zwróciłam się do swoich przyjaciółek, ignorując całkowicie stojących dookoła nas ślizgonów. One podbiegły do mnie szybko i pomogły podnieść dziewczynki. Jedną wzięłam na ręce ja, a drugą Ann, w niemym porozumieniu z Kate i Dorcas, że będziemy się zmieniać. Przyznam szczerze, to nie było łatwe. Zanim odeszłyśmy do Skrzydła Szpitalnego, jeszcze raz spojrzałam na Avery’ego.
          - Mam nadzieję, że to się więcej nie powtórzy.


          - Lily, ja już nie daję rady… – jęknęła Dorcas.
          - Czekaj, wezmę ją – odparłam, przeklinając w myślach dzień, kiedy uczyli na zmieniać książkę w poduszkę, a nie wyczarowywać niewidzialne nosze. Z nimi byłoby o wiele prościej…
         Wzięłam od Meadowes dziewczynkę, choć sama byłam już zmęczona. Wbrew pozorom Hogwart jest ogromny, a my musiałyśmy przejść właściwie z jednego skraju zamku, na drugi. Pocieszałam się jedynie myślą, że jesteśmy coraz bliżej.
          - Ktoś idzie! – powiedziała nagle Ann, marszcząc brwi i próbując zidentyfikować głosy.
         Rzeczywiście. Słyszałam głosy i śmiechy. Przerażająco znajome głosy i śmiechy, i choć marzyłam, by ulżyć swoim ramionom, miałam chęć się teraz szybko ukryć. Chyba nawet Avery jest lepszy!
          - Ooo! Kogo ja tu widzę? Nasze szacowne koleżanki z rocznika! Evans, miło cię widzieć! Co ty tam masz? – usłyszałam za sobą głos Pottera i aż cała się napięłam, by powstrzymać mordercze zapędy.
          - Nie powinno cię to obchodzić, Potter! Idźcie zająć się demolowaniem zamku, a nam dajcie spokój- odkrzyknęłam, odnajdując w sobie wystarczające pokłady siły, by przyspieszyć kroku. Pff! I tak nas dogonili!
          - Dziecko? – zdziwił się Black, patrząc na poobijaną dziewczynkę w ramionach Ann. – Dziewczyny, ja rozumiem - hormony i te sprawy z zapędami macierzyńskimi, ale musicie wiedzieć, że nie wolno porywać małych dziewczynek z ich łóżek. To wręcz nie-le-gal-ne! – ostatnie słowo doszczętnie zaakcentował.
         Miałam chęć go stłuc, ale niestety miałam zajęte ręce. Wyręczyła mnie Dorcas, waląc go otwartą dłonią po głowie.
          - Ty pacanie! – zaczęła krzyczeć. – Widzisz małą, poobijaną dziewczynkę, a się śmiejesz, zamiast pomóc ją nieść do Skrzydła Szpitalnego? Widzisz, że dziewczyny słaniają już się ze zmęczenia! I to się nazywa dżentelmen! – prychnęła oburzona.
         Black spojrzał na nią lekko zszokowany, jednak ani na chwilę nie stracił rezonu.
          - Cóż, - zaczął ironicznie - wywalczyłyście sobie równouprawnienie to teraz macie!
         Meadowes aż krzyknęła z oburzenia. Szczerze mówiąc, ta ich dyskusja wydawała mi się coraz zabawniejsza.
          - Czyli nie dość, że nieobyty, to jeszcze szowinista!
         Syriusz już otwierał usta, by zripostować, jednak do rozmowy włączył się Lupin.
          - Łapo, zamknij się, one mają racje – powiedział krótko i wziął od Ann jedną z dziewczynek z taką łatwością, że poczułam się wręcz lekko zażenowana. Czy naprawdę jesteśmy takie słabe?
         Naburmuszony Black spojrzał na wszystkich spode łba. Ja zaś usilnie starałam nie dać po sobie znać, że nie mam już siły i że robi mi się naprawdę niewygodnie.
          - Pomóc ci? – tuż za sobą usłyszałam głos Pottera. Odwróciłam się szybko. Stał tam, uśmiechając się szelmowsko z rękami w kieszeniach, unosząc wysoko brwi. Och, gdybym tylko mogła sięgnąć po różdżkę i zetrzeć mu ten uśmieszek z twarzy!
          - Nie trzeba – odparłam dumnie, nie chcąc okazywać słabości.
          - A mi się wydaje, że jednak trzeba – odparł i nim zdążyłam cokolwiek powiedzieć wziął dziewczynkę z moich rąk. Teraz to on ją trzymał w równie silnym, co Remus uścisku. Rzeczywiście, było mi o wiele wygodniej, ale… Cholera! Teraz muszę mu podziękować!
          - Eee… dzięki – mruknęłam pod nosem, nie zważając czy usłyszał to, czy nie. Powiedziałam, co powinnam była, a reszta to nie mój problem.
          - Nie ma sprawy – puścił mi oczko. Miałam ochotę zakląć - czyli jednak słyszał.      Zapadła chwilowa cisza, jednak zaraz Kate ją przerwała:
          - Odprowadzimy was do SS. W końcu to tak jakby nasze protegowane – uśmiechnęła się szeroko.
         Ruszyliśmy całą ósemką w stronę królestwa pani Pomfrey, jednak wszyscy milczeli – nikt nie miał zamiaru jako pierwszy wystąpić z tłumu.
         Wreszcie Peter nie wytrzymał:
          - Więc, co im się stało? Jak je znalazłyście?
          - Avery – odpowiedziałyśmy równocześnie, jednym słowem.
         Wtedy stało się coś dziwnego. Potter zerknął na mnie z pewnego rodzaju… niepokojem? Wiedziałam, że nie lubią się z Averym; istniała niepisana zasada Huncwoci przeciwko ślizgonom – ślizgoni przeciwko Huncwotom. I nic nie mogło tego zmienić. Ale, czemu obchodziło go nasze spotkanie z Averym? A może coś mi się właśnie przewidziało?
          - Ale co się dokładniej stało? – dopytywał się Remus.
          - No… - zgrabnie zaczęła Dorcas – wracałyśmy korytarzem i usłyszałyśmy krzyki. Poszłyśmy tam i zastałyśmy je, Averego, Mulcibera i ich kumpli… Reszty można się domyślić…
          - Właśnie, Lily, będziemy musiały pogadać – wtrąciła szybko Kate, a ja spojrzałam na nią zaskoczona. O co mogło chodzić? Jednak Dorcas i Ann zgodnie pokiwały głowami, jakby we trójkę potrafiły czytać sobie w myślach. Wszyscy chłopcy spojrzeli na mnie z niekrytym zainteresowaniem, zapewne wyobrażając sobie, co może być tematem naszej rozmowy. Gdybym ja tylko wiedziała…
          - Nie jest wam za ciężko? – postanowiłam zgrabnie zmienić temat.
          - Evans, czy ty się o mnie… martwisz? – Potter uśmiechnął się szelmowsko, unosząc wysoko brwi.
         No i bądź tu kulturalna!