Przepraszam. Mogłabym zacząć pisać o tym jak nawaliłam, zawaliłam i jak beznadziejna jestem. I wiem, że powinnam, bo to wszystko prawda. Ale po co wymieniać się oczywistościami? Nie, najpierw muszę wam się do czegoś przyznać!
Pewnego dnia, jakoś w październiku, uznałam, że nie ma sensu już dawać wam złudnej nadzieji. Byłam zrezygnowana, rozczarowana sobą, więc weszłam tutaj i opublikowałam notkę o zawieszeniu, a że naprawdę dawno tu nie zaglądałam, postanowiłam też przeczytać wszystkie zaległe komentarze. I powiem szczerze, że nic nie mogło mi dać lepszego kopa w tyłek :D. W rekordowym tempie od opublikowania informacji o zawieszeniu usunęłam ją i zaczęłam pisać. I może rozdział opublikowałabym już jakiś czas temu, niestety w weekend, dwa tygodnie temu rozwalił mi się zasilacz od laptopa. Zamówienie na allegro, setki nieporozumień i wreszcie(?) dzisiaj dotarł.
Jaka jest puenta tej historii?
Że ten rozdział zawdzięczacie tylko i wyłącznie sobie!
Dlatego dedykuje go wszystkim komentującym! Nawet nie wiecie, jak pomaga świadomość, że nie jesteś sam, i że ktoś cię wspiera. Ja do tej pory nie doceniałam warości tego.
Całuję was mocno i przepraszam za wszystko :*
B.luck lady
***
Potter
dotrzymał obietnicy. Dał mi spokój na całe dwa tygodnie, dzięki czemu udało mi
się jak najlepiej przygotować wieczerzę i dekorację na Noc Duchów, a nawet
całkiem przyjemnie spędzić ten wieczór. Było to niesamowite wrażenie, podziwiać
stworzone przez siebie ozdoby i widzieć miny innych, na widok tych wszystkich
dekoracji. Kilka osób nawet podeszło i nam pogratulowało. Miałam doskonały
humor.
Potter
zaś był… do zniesienia. Ani razu nie złapałam go na „rozmowach” ze Snapem lub
innymi uczniami. Dostał tylko jeden szlaban za to, że wraz z kolegami zamknął
kotkę Filcha w jednej z nieużywanych sal lekcyjnych i ją wyciszył. Biedny woźny
przebiegł całą szkołę, zaglądając od sali do sali, byle tylko ją odnaleźć.
Jednak
nie zaczepiał mnie i nie wrzeszczał „Evans, umówisz się ze mną?!”, jak to miał
wcześniej w zwyczaju. Co jakiś czas tylko, wyprzedzając mnie na szkolnym
korytarzu szeptał mi do ucha:
- Jeszcze tylko cztery dni.
Za
pierwszym razem, gdy to zrobił prawie krzyknęłam, przerażona. Przecież rzadko się
zdarza, by ni stąd ni zowąd słyszeć nad uchem czyjś głos, usprawiedliwiałam się
przed sobą, zawstydzona swoją reakcją.
Byłam
jednak świadoma, że godzina zero się zbliżała i już niedługo Potter będzie miał
wolną rękę. Odpychałam jednak tą ponurą perspektywę, odgradzając się stosem
ksiąg i górą wypracowań. Uświadomiłam sobie bowiem, że już w tym roku SUMy, a
ja jeszcze nawet nie wzięłam się za porządne przygotowania! Dlatego wolny czas
spędzałam w bibliotece, szukając coraz to nowszych i bardziej przydatnych
podręczników.
- Czerwona barwa… gorzki smak… - mruczałam pod
nosem robiąc notatki do wypracowania na eliksiry. Było pochmurne popołudnie, a
ja właśnie siedziałam w bibliotece, przeglądając jedną ze starych, zakurzonych
ksiąg.
Wtedy
jednak drzwi pomieszczenia otwarły się z hukiem, a w progu stanął sam James
Potter, szukając czegoś zawzięcie wzrokiem. Kiedy jego spojrzenie padło na
mnie, w jego oczach od razu zapaliły się te łobuzerskie błyski. Podszedł do
mnie i stając nad moim stolikiem, spytał głośno z szerokim uśmiechem na ustach:
- Evans, umówisz się ze mną?
Język
ludzki jest zbyt ubogi (choć słyszałam, że elficki ma odpowiednie słowo), by
określić satysfakcje, widniejącą wtedy na jego twarzy. Kilka osób podniosło
wzrok znad woluminów i spojrzało na nas z niekrytym zainteresowaniem.
Ja
zaś zerknęłam na niego zszokowana.
- Potter, nie pamiętasz? Mamy umowę, więc mi
nie przeszkadzaj.
Jego
uśmiech jeszcze bardziej się poszerzył.
- A wcale, że nie! – wykrzyknął uradowany. –
Nasza umowa skończyła się dokładnie trzy minuty temu! Wybacz, za to opóźnienie,
ale musiałem jeszcze cię znaleźć – puścił mi oczko, ewidentnie uszczęśliwiony.
– Więc jak, Evans? Jedna mała randka nikomu jeszcze nie zaszkodziła…
- Spadaj, Potter, jestem zajęta – powiedziałam,
przerażona myślą o tym, co zacznie się teraz dziać w moim życiu.
- Pójdę sobie, jak się zgodzisz ze mną umówić
– uśmiechnął się bezczelnie.
Z
westchnieniem zamknęłam książkę i spakowałam torbę, mówiąc:
- Dobrze, więc ty sobie tu stój, a ja nie będę
ci przeszkadzać.
I
wyszłam, licząc na to, że nie wybiegnie za mną, wrzeszcząc: „Ale Evans, co z
naszą randką?!”.
Przeliczyłam
się.
- Ale Evans, co z naszą randką?! – zawołał
oburzony, jakby czytał mi w myślach i wybiegł za mną z biblioteki.
- Jest równie nierealna, jak była przedtem –
powiedziałam stanowczo.
I znów szliśmy
razem, ramię w ramię, przez szkolne korytarze. Deja vu? Przyspieszyłam kroku,
choć i tak miałam świadomość, że przy sprawniejszym i bardziej wysportowanym
Jamesie nie miałam szans uciec.
- Łoł, nie pędź tak, bo jeszcze się zmęczysz!
– zawołał wciąż rozweselony, a ja powstrzymywałam w sobie wszelkie mordercze
instynkty. Dasz radę Lily, jeszcze trochę. – Daj, poniosę ci torbę, bo pewnie
jest ciężka – zaproponował i jednym szybkim ruchem zsunął mi ją z ramienia.
- Co? Ej! – krzyknęłam, jeszcze bardziej
oburzona. – Oddaj!
- Nie, bo się zmęczysz, a ja jako dżentelmen
nie mogę na to pozwolić – odparł, uśmiechając się do mnie łobuzersko. Taa, był
to uśmiech typowego huncwota…
- Pff! – prychnęłam, jakbym usłyszała dobry
żart. – Ty i dżentelmen, dobre sobie! Dżentelmen nie napastowałby koleżanki z
roku o głupią randkę, jeśli z milion razy powiedziała mu NIE!
- Po prostu wiem, że ta koleżanka też chce tej
randki, choć może o tym jeszcze nie wiedzieć.
- Ja… Ty… Po prostu… - zabrakło mi słów.
Patrzyłam na niego, nie mogąc uwierzyć w jego arogancję. W końcu, odzyskując
rezon, zdenerwowałam się: - Oddaj mi w końcu moją torbę! – krzyknęłam,
zatrzymując się i tupiąc nogą.
On
również się zatrzymał i przyjrzał mi się badawczo. Choć napastował mnie dopiero
od niedawna, wiedziałam, że to zły znak - analizował, jak daleko może się
posunąć i jak wiele mogę poświęcić, by wreszcie odzyskać własność.
- A jak bardzo ci na niej zależy? – spytał,
wpatrując się we mnie natarczywie i unosząc leniwie prawą brew. To wszystko w
połączeniu z huncwockim uśmiechem na jego twarzy powaliłoby na łopatki połowę
populacji żeńskiej.
- Trochę… - zawahałam się, wiedząc, że nie
mogę pokazać jak bardzo jej potrzebuje. Przecież tam są wszystkie moje prace
domowe!!!
- Czyli, będziesz na mnie TROCHĘ zła, jeśli
wrzucę jej zawartość do jeziora – stwierdził, ruszając wzdłuż korytarza. To
wystarczyło. Mimowolnie drgnęłam i zrobiłam krok w jego stronę, a on zatrzymał
się z triumfalnym uśmiechem na ustach. – Och, odnoszę wrażenie, że zależy ci na
niej trochę bardziej, niż się do tego przyznajesz. – I znów ten huncwocki
uśmieszek na jego ustach.
- Potter, po prostu mi ją oddaj – westchnęłam,
zła na siebie, że dałam się tak głupio podpuścić, jak jakaś naiwna ośmiolatka.
- Więc mi ją zabierz – zaproponował z
rozbrajającym błyskiem w oku.
Podeszłam
do niego, jednak kiedy tylko sięgnęłam ręką po swoją własność, ona już
znajdowała się poza moim zasięgiem.
- Potter, nie zachowuj się jak głupi dzieciak!
Oddaj mi ją! Nie masz prawa mnie szantażować! – krzyknęłam i ponownie rzuciłam
się w kierunku swojej torby, łudząc się, że tym razem ją odzyskam.
Zapomniałam
tylko, że w tej szkole nikt nie ma lepszego refleksu niż szukający Gryffindoru.
W jednej chwili pochwycił mnie wolną ręką i, odrzucając torbę w bok, przycisnął
do ściany. Z jedną ręką na mojej talii i drugą opartą nad moim ramieniem,
wpatrywał się we mnie z huncwockim uśmiechem, który wręcz krzyczał „zaraz coś
przeskrobię”.
- Lily, musisz się czegoś nauczyć – westchnął
teatralnie, obserwując jak narasta popłoch w moich oczach. - To przed chwilą
nie był szantaż. Szantaż brzmiałby mniej więcej tak: nie puszczę cię, jeśli
mnie nie pocałujesz.
Przerażona
zerknęłam na niego, nie będąc pewna co on wyprawia. Nie podobało mi się
położenie jego rąk (szczególnie tej jednej, która mnie dotykała) ani bezczelny
uśmiech na ustach. Bez zastanowienia spróbowałam go odepchnąć, jednak on nawet
nie drgnął. Uśmiechnął się tylko szerzej, obserwując moją bezsilność.
- Potter, puść mnie – zażądałam stanowczo,
jakbym to ja panowała nad sytuacją.
On
tylko nachylił nade mną, tak, że mogłam poczuć zapach jego perfum. Był to dla
mnie swoisty automatyczny alarm, który właśnie krzyczał „ZA BLISKO”. Dopiero
teraz, kiedy znajdował się tak blisko zauważyłam, jak duża jest między nami
różnica wzrostu. I zrozumiałam, dlaczego moja szarpanina jest tak bezowocna.
Prawda
jest taka, że przy Potterze byłam bezsilna.
Otworzył
usta, chcąc coś powiedzieć, jednak nie dałam mu dojść do głosu. Pchnęłam go po
raz kolejny, łudząc się, że tym razem może zadziałać efekt zaskoczenia.
Cholera, znowu
nawet nie drgnął!
- Proszę, puść mnie – jęknęłam błagalnie,
wiedząc, że teraz mogę liczyć tylko na jego litość.
Nachylił
się jeszcze bardziej, a ja tylko mocniej wcisnęłam się w ścianę, starając się
jak najdłużej zachować jakikolwiek dystans.
- Więc mnie pocałuj – zaproponował, a w jego
oczach błyszczały iskry rozweselenia.
Położyłam
rękę na jego klatce piersiowej, byle tylko bardziej się do mnie nie zbliżał.
- Kiedy ja nie chcę!
- To chyba trochę tak postoimy, nie uważasz? –
zaśmiał się, przybierając ton dorosłego, który tłumaczy oczywistą prawdę małemu
dziecku.
I
znów się zdenerwowałam.
- Nie wystarcza ci tamten pocałunek z Pokoju
Wspólnego? – warknęłam.
- Może by wystarczył, gdyby nie jego
niefortunne zakończenie – powiedział, a jego dłoń z mojej talii przeniosła się
w górę i jakby mimowolnie zaczęła bawić się pojedynczym kosmykiem moich rudych
włosów.
- Och, uwierz mi, że każdy nasz pocałunek
będzie się kończył w ten sposób – prychnęłam, odwracając głowę, by już nie
patrzeć na tę jego minę, pełną samozadowolenia.
- Czyli przyznajesz, że będzie ich więcej? – szepnął
mi do ucha, korzystając z okazji, że jestem zwrócona do niego profilem.
Mimowolnie zwróciłam się do niego twarzą (oczywiście by taka sytuacja nie mogła
się powtórzyć). Jego prawa brew powędrowała do góry, a w mojej głowie pojawiło
się wrażenie, że wielokrotnie ćwiczył ten flirciarsko-huncwocki wyraz twarzy w
lustrze.
- Nie, oczywiście, że nie! Raczej chodziło mi
o to, że jeśli tylko mnie tkniesz, oberwiesz w właśnie taki sposób – wyjaśniłam
pospiesznie.
- Wolę pozostać przy mojej wersji.
- Na Merlina, mówienie do ciebie, to jak
walenie głową w mur!
- Po prostu jestem uparty, przecież wiesz -
wzruszył ramionami.
- Wiem, ale jeśli tym razem też będziesz się
upierał, to oberwiesz w twarz - ostrzegłam go, próbując przybrać ten sam surowy
wyraz twarzy, który codziennie widzę na twarzy McGonagall w trakcie lekcji
transmutacji.
- Zaryzykuję – powiedział, co raz zerkając na
moje usta i przybliżając swoją twarz do mojej. W tej chwili jego zamiary stały się
aż nadto oczywiste.
- Jesteś pewien? – Uniosłam brwi, wyczekując
jego odpowiedzi. Wolałam, by on sam podpisał na siebie wyrok.
- Jestem huncwotem, więc dla mnie bez ryzyka
nie ma zabawy – mruknął, zbliżając się ustami do moich. Jego lewa ręka wciąż
bawiła się kosmykiem moich włosów, zaś prawa ze ściany przeniosła się na mój
kark.
PLASK!
W
jednej chwili moja ręka wylądowała na jego policzku. Nie miałam zamiaru nigdy
więcej dopuścić do takiej sytuacji, jak tej nieszczęsnej nocy w Pokoju
Wspólnym. Wyrwałam się z jego uścisku i bez słowa podeszłam do swojej torby.
Złapałam ją i ruszyłam korytarzem, nie zerkając na niego nawet na sekundę.
Miał
za swoje.
Wielkimi
krokami zbliżał się grudzień, a ku mojemu zdumieniu, do tej pory nie spadł ani
jeden płatek śniegu. Mimo wszystko, uczniowie już żyli perspektywą świąt i
wolności od prac domowych. Bo przecież miesiąc? Cóż to jest!
Nawet
ja uległam tej wesołej i gwarnej atmosferze, panującej wokół. Już cieszyłam się
na najbliższe Hogsmeade, kiedy to z dziewczynami planowałyśmy kupić wszystkie
potrzebne świąteczne prezenty. A wymarzona sobota zbliżała się wielkimi krokami.
Co
dziwne, już budząc się rano wiedziałam, że coś jest nie tak. Zaczęło się od
głośnych szeptów moich przyjaciółek, oczywiście, tuż nad moim uchem. Z
niechęcią otworzyłam oczy i rozejrzałam się w poszukiwaniu powodu tego
zbiegowiska. Rzecz jasna one od razu to zauważyły i rzuciły się na mnie jak
wygłodniałe hieny.
- Lily, czy to od Jamesa? – zapytała Dor, a
jej oczy błyszczały od ekscytacji.
- Co? – spytałam nieprzytomnie, podnosząc się
do pozycji siedzącej i pocierając oczy.
I
wtedy to ujrzałam. TO, czyli ogromne prezentowe pudło, zawinięte w
krwistoczerwony papier, ze złotą kokardą, znajdujące się w nogach mojego łóżka.
Zaskoczona zamrugałam kilkakrotnie, nie wiedząc o co chodzi.
- Co to jest? – wyjąkałam nieprzytomnie.
Dorcas
zachichotała, jednak zaraz oberwała kuksańca od Kate.
- Lil, myślałyśmy, że to ty nam to wyjaśnisz –
wyjaśniła spokojnie Harrison.
- Ale ja nie mam pojęcia…
- Rozpakuj, rozpakuj, rozpakuj!!! – piszczała
podekscytowana Dorcas. Czasem zachowywała się jak małe dziecko.
Ostrożnie
zdjęłam pokrywę z pudła i, niepewnie zaglądając do środka, zobaczyłam… kolejne
pudło. W nim oczywiście znajdowała się kolejna paczka, a ja coraz bardziej
zniecierpliwionymi ruchami zdejmowałam coraz to nowe pokrywy. Co to w ogóle ma
być?! Wreszcie udało mi się dogrzebać do ostatniego najmniejszego pudełeczka.
Nie wiedziałam jakiego typu podarunek mógłby się zmieścić w takim maleństwie.
Otworzyłam je, a moim oczom ukazała się… kartka. Mała, złożona na pół.
Słyszałam
wręcz, jak dookoła mnie Kate, Ann i Dor wstrzymują oddech. Ja chyba też to
zrobiłam. Powoli po nią sięgnęłam. Nie był to świstek pergaminu, ale gruby
papier przeznaczony do tego typu liścików, tak by można je było dołączyć do
kwiatów lub podarunku.
Spotkajmy się dziś o 16.00 na Placu Maloruve
Proszę, przyjdź.
J.P.
Jak
zaczarowana wpatrywałam się w pochyłe pismo. Miałam wrażenie, że litery i słowa
falują, jakby chciały przykuć moją uwagę.
Zaglądająca mi
przez ramię Dorcas skrzywiła się.
- Serio? Dał ci kawałek papieru?!
- Przecież nie chodzi o kawałek papieru. – Nie
wiem dlaczego zaczęłam go bronić. Ale przecież nie miała racji.
- Tak? A o co? W ogóle co za wariat daję
dziewczynie setkę pudełek i pusty kawałek kartonika! – prychnęła, zawiedziona.
Co?!
Jak to pusty?!
Spojrzałam
na nią zaskoczona. Przecież ta karteczka nie jest pusta!
Ann
przyglądała mi się badawczo.
- Myślę, że ten kartonik nie jest pusty.
Przynajmniej nie dla Lily.
Wszystkie
trzy rzuciły mi zaciekawione spojrzenia, a ja po prostu wzruszyłam ramionami.
Co miałam im odpowiedzieć?
- Na Merlina! Przestań być taka tajemnicza! –
zawołała rozemocjonowana Dorcas. – Co tam jest?!
- Propozycja spotkania. Plac Maloruve o
szesnastej. Przynajmniej użył słowa „proszę” – prychnęłam, wygrzebując się z
pościeli i zmierzając w kierunku szafy. Zapragnęłam nagle zmienić temat, byleby
tylko uniknąć ich pytań i spekulacji. – Wiecie w ogóle jak dostał się do
naszego dormitorium? – spytałam pochylając się nad półką, marszcząc brwi. To
naprawdę była istotna kwestia.
Kate
westchnęła.
- Lily, odpowiedź na wszystkie tego typu
pytania jest jedna: to jest James Potter.
To
mi się nie spodobało. Odwróciłam się zirytowana w ich stronę.
- Co to ma znaczyć? Że jeśli jest Jamesem
Potterem to wolno mu wszystko, a cały świat ma leżeć u jego stóp? Że wlazł
sobie nielegalnie do naszego dormitorium bez naszego pozwolenia i nakłania mnie
jeszcze do spotkania?! O nie! Cholera jasna, nie ma mowy, abym była kolejną
jego zachcianką!
Dziewczyny
patrzyły na mnie lekko zszokowane, a ja bez słowa złapałam swoje ciuchy i
zamknęłam się w łazience z przeświadczeniem, że mam rację. Może trochę
przesadziłam ze swoją reakcją, ale, jak to mawiała moja mama: nie ważne jak
powiedziana prawda jest zawsze taka sama. A prawda była taka, że mając szacunek
do siebie nie pozwolę, by ktoś
potraktował mnie jak jednorazową zabawkę. A z całą pewnością właśnie to
zrobiłby James Potter.
Z
łazienki wyszłam ubrana w czarne spodnie i zielony sweter. Włosy związałam w
nieskomplikowany supeł na karku, nie bawiąc się w żadne makijaże. Kiedy Kate,
Dor i Ann jak sępy rzuciły się na wolną łazienkę, ja schwyciłam drobną
karteczkę i z nią w ręku zeszłam do Pokoju Wspólnego.
Już
przy samym wejściu przeszukałam go wzrokiem, wiedząc, że James Potter gdzieś tutaj
musi być. Kiedy go znalazłam, siedzącego na jednej z kanap znajdujących się w
kącie, on akurat wpatrywał się we mnie intensywnym i, wyjątkowo jak na niego,
poważnym wzrokiem. Uniosłam karteczkę, tak by wiedział co to jest, a następnie
przeszłam przez Pokój Wspólny i wrzuciłam ją prosto do kominka, czując, że
każdy mój ruch jest uważnie śledzony przez jego orzechowe oczy.
W Hogsmead
spędziłyśmy prawie cały dzień. Chodziłyśmy od sklepu do sklepu szukając
najtrafniejszych prezentów dla naszych rodzin i wspólnych przyjaciół. Wedle
tradycji około trzynastej rozdzieliłyśmy się na godzinę, by móc spokojnie
znaleźć prezenty dla siebie nawzajem. I choć wstyd mi przyznać, panicznie bałam
się, że tuż za rogiem „wpadnę” na Pottera, który będzie gadał głupoty i
zachowywał się jak totalny pajac, byleby tylko znaleźć się w centrum uwagi.
Na Merlina,
tak bardzo się tego bałam!
Ale
udało się. Około czternastej spotkałam się z dziewczynami w umówionym punkcie i
ruszyłyśmy dalej, by zakupić już te ostatnie podarunki. Wreszcie mogłyśmy
spokojnie usiąść w Trzech Miotłach, zamawiając piwa kremowe (Dorcas, Kate, Ann)
i podgrzaną wodę goździkową (ja). Siedząc tam i żartując z nimi czułam się
lekką i pozbawioną wszelkich problemów. Zapomniałam o wszystkim. Nie mam
pojęcia jak długo tak siedziałyśmy, ale kiedy za oknem zaczęło się ściemniać,
Kate zasugerowała:
- Chyba powinnyśmy już iść. – Uśmiechnęła się
szeroko, a ja nie miałam pojęcia, czy to z powodu procentów w piwie, czy może
niecnego planu wepchnięcia którejś z nas w zaspę zgrabionych liści. Może oba.
- Co? Jeszcze nie!- jęknęła rozczarowana
Dorcas, ale zaraz coś huknęło pod stołem i aż skrzywiła się z bólu. Nie ma to
jak dyskretny kopniak. – Może jednak rzeczywiście już chodźmy.
Wiedziałam,
że te dwie mają jakiś niecny plan, więc wychodząc z baru co chwila oglądałam
się za siebie z obawą, że zaraz, któraś wskoczy mi na plecy lub ze śmiechem
wepchnie do rowu. Och tak, moje przyjaciółki były nieobliczalne…
Szłyśmy
przez chwilę, aż nagle Kate zatrzymała się z przerażeniem wymalowanym na
twarzy.
- Kate, co się stało? – spytała Ann swym
opanowanym głosem. Byłaby świetną mugolską terapeutką.
- Ja… Cholera, czy mogłybyśmy tu na chwilę
skręcić? Zapomniałam o jednym prezencie, a tam, kilka uliczek dalej jest
świetny sklep. To zajmie tylko sekundę obiecuje – powiedziała, patrząc na nas
błagalnie.
- Jasne, nie ma problemu – odparła Dor,
wzruszając ramionami.
Westchnęłam.
- Tylko szybko. To nie byłoby zbyt bezpieczne,
gdyby cztery dziewczyny wracały same po nocy. Szczególnie w dzisiejszych
czasach – zastrzegłam, wiedząc, że i tak żadna z nich mnie nie słucha.
Kate
nas poprowadziła. Skręcałyśmy w kolejne uliczki, aż sama się pogubiłam.
- Kate, to miało być niedaleko! – zawołałam,
zirytowana.
- Tak, tak! To już za rogiem! Spodoba ci się!
– uśmiechnęła się do mnie szeroko i niebezpiecznie, a ja już się bałam jakiego
typu jest to sklep.
Wreszcie
skręciłyśmy. Zmarszczyłam brwi. Znałam to miejsce, ale rzadko tu przychodziłam.
Plac Maloruve był rzeczywiście świetnym ośrodkiem handlowym, ale czy Kate
naprawdę musiała robić te swoje zakupy właśnie tutaj? Już chciałam jej to
powiedzieć, kiedy zobaczyłam ten szatański uśmiech na jej, nie, ICH twarzach.
Wtedy z odległej wieży usłyszałam bicie zegara. Cztery uderzenia.
Prawda
dotarła do mnie w ułamku sekundy.
Zamarłam,
porażona faktami. Wiedziałam co się za chwile stanie.
- Miałem nadzieję, że jednak przyjdziesz –
usłyszałam za plecami przerażająco znajomy, pełen rozbawienia głos.
Cholera.