Tak wiem, że nie pisałam długo i przepraszam was za to. Szczerze mówiąc, naprawdę podziwiam was za waszą cierpliwość do mnie. Nie będę obiecywała, że będę pisała częściej, bo zapewne to będzie moja norma - notka na dwa, trzy miesiące. Powiem tylko, że się postaram, i że już zaczęłam pisać rozdział 24. Na tym rozdziale utknęłam, kiedy spróbowałam wepchnąć zwrot akcji, który wszystko skomplikował i popsuł. Dziś w końcu podjęłam decyzje, by usunąć te kilka akapitów, które wszystko mi utrudniały, "cofnąć się w czasie" i tadam! Nagle wszystko się ułożyło.
Nie jestem do końca zadowolona z tego rozdziału. Coś mi w nim jakby... zgrzyta. Może dlatego też tak ociągałam się z jego dokończeniem. Za to następny (póki co) idzie mi lepiej i daje więcej satysfakcji. Cóż, zobaczymy jak to będzie...
I proszę, nie bądźcie na mnie źli za te przerwy. Ten blog nie jest moim jedynym zajęciem na wolny czas. Staram się również pisać opowiadani fanfiction do Darów Anioła Cassandry Clare (którego najpewniej nie opublikuje dopóki go nie skończę) oraz trochę własnej twórczości. Na dodatek bardzo, bardzo, bardzo dużo czytam. A, no i powinnam się uczyć...
Dobra, nie będę was zanudzała.
Miłego czytania :)
***
Stałam jak
wmurowana, nie mogąc uwierzyć w to, co się stało.
Ale to
prawda.
Jedyne
osoby, którym ufałam, mnie zdradziły. Jak Judasz, jak Brutus, jak… Ale nie to
teraz było ważne.
Powoli się
obróciłam, wiedząc, co zaraz tam zobaczę. Stał tam, z rękami nonszalancko
schowanymi w kieszeniach czarnego płaszcza i szerokim uśmiechem na twarzy. I
byłabym gotowa zetrzeć mu ten uśmieszek moją pięścią, gdyby nie coś, co
zobaczyłam w jego oczach.
Obawę.
Wiedział, a
przynajmniej domyślał się, że zaraz ucieknę. Więc po co to robił?
- Ja… - zaczęłam, jednak nie wiedziałam jakich
słów użyć. Byłam wściekła, smutna, zdezorientowana i zagubiona. Setki myśli
plątało się w mojej głowie i nie chciałam walczyć z nimi na ich, na JEGO
oczach. Nie chciałam tu być. - Muszę już
iść.
Odwróciłam
się, gotowa wejść w tą samą alejkę, którą przyprowadziła mnie tu Kate, jednak
nim zdążyłam cokolwiek zrobić Potter złapał mnie za rękę.
- Lily, nie uciekaj.
Prychnęłam
oburzona, znów zwracając się w jego stronę.
- Ja nie uciekam. Jest już późno i ciemno i po
prostu nie chcę wracać do szkoły po nocy – powiedziałam, nie wysilając się
nawet na lepszą wymówkę. Nie ważne co bym wymyśliła on i tak zna prawdę. Nie
chciałam tam być.
- Masz rację. Jest późno i ciemno. Odprowadzę
cię do zamku – uśmiechnął się szeroko i dopiero w tym momencie uświadomiłam
sobie, że on wciąż trzyma moją rękę. Szybko ją wyrwałam.
- Nie trzeba, sama trafię.
Odwróciłam
się i ruszyłam w stronę głównej drogi, wiedząc, że uliczki, którymi
przyprowadziła mnie tutaj Kate niekoniecznie są bezpieczne. Z plątaniny uczuć,
jaka nade mną panowała nie potrafiłam rozróżnić ani jednego z nich. I choć
słyszałam jak mnie wołają i przepraszają nie odwróciłam się, poprawiając torbę
na ramieniu i idąc wciąż przed siebie. Chciałam być sama i taki spacer dobrze
mi zrobi. Prawda?
Zawiał
lodowaty wiatr i opatuliłam się cieplej płaszczem, garbiąc ramiona i schylając
głowę. Mogłam się cieplej ubrać, szczególnie, że czekała mnie jeszcze długa
trasa powrotna. Nogi automatycznie prowadziły mnie znajomymi ulicami w kierunku
zamku, więc mogłam skupić się wyłącznie na swoich myślach.
Kiedy
próbowałam zrozumieć, co czuje, miałam wrażenie, że próbuję wydobyć pojedyncze
nitki z wielkiego supła, tak, by kroczek po kroczku go rozplątać.
Po pierwsze czułam się… zraniona?
Moje przyjaciółki zawiodły moje zaufanie. I choć była to mała sprawa i tak mnie
okłamały i intrygowały za moimi plecami. Jedynym, co je usprawiedliwiało, był
fakt, że wierzyły w to, że w jakiś pokręcony sposób mi pomagają. Na Merilna, one chciały zeswatać mnie z
Jamesem! Co to za absurd?!
Teraz zaczął nade mną górować
gniew. Czy one naprawdę wierzyły, że Potter i ja… że ja i James… że my…
Skrzywiłam się na samą myśl. Naczytały się zdecydowanie za wiele romansideł.
Mimo to wiedziałam, że im
wybaczę. Czegokolwiek nie zrobiły, zrobiły to z myślą o mnie i choć nie za
bardzo trafiły w moje… hm… ukryte pragnienia, liczą się chęci, nieprawdaż?
Zaś Potter… Musiałam z nim po
prostu na spokojnie porozmawiać. Nie krzyczeć. Nie okazywać pogardy. Spokojnie
wyjaśnić, że ta zabawa w kotka i myszkę nie ma przyszłości i powinniśmy ją
skończyć. Zrozumie, prawda? A jak nie, zawsze mogę…
Moje rozmyślania przerwała nagła
ciemność.
Stanęłam i, tak jak kilku
pojedynczych pieszych na ulicy, rozejrzałam się zdezorientowana. Zgasły
latarnie. Na całej ulicy. Próbowałam zwalczyć moją paranoję, która krzyczała:
„wyciągnij różdżkę! Schowaj się!”, ale nie mogłam. W tych czasach nikt nie mógł. Przecież w
Hogsmeade nigdy nie gasły latarnie. Nie potrzebowały prądu, więc myślenie o
awarii byłoby naiwne. Tu nie miało co się popsuć, bo wszystko opierało się na
magii. Rzucone zaklęcie nie psuje się, tylko zostaje przez kogoś złamane.
Specjalnie.
Widziałam jak na twarzach tych
pojedynczych osób pojawia się ta sama obawa, która byłam pewna, że teraz
widniała na mojej. Wszyscy prawie w jednej chwili wznowili wędrówkę, tym razem
idąc szybszym, bardziej nerwowym krokiem. Wyciągnęłam różdżkę z kieszeni szaty
i zacisnęłam na niej rękę w kieszeni płaszcza, ruszając i co jakiś czas rozglądając
się dookoła.
Na Merlina, obym tylko miała
paranoję.
Oby to nie było to, co myślę.
Błagam.
James stał w miejscu, patrząc jak
ta uparta dziewczyna znowu odchodzi. Kiedy ona w końcu się podda?
Równie dobrze ty mógłbyś się już poddać…
James potrząsnął głową.
Oczywiście, że nie. On się nigdy nie poddaje i zawsze dostaje to czego chce.
Tylko jeszcze nie dziś.
Wreszcie odwrócił się w stronę
Kate, Dorcas i Ann. Patrzyły na niego z niepokojem, jakby obawiały się, że
zaraz wybuchnie płaczem i zacznie tupać nogami, jak rozkapryszone dziecko.
Na jego twarzy pojawił się
jedynie arogancki uśmieszek.
- To co robimy? – spytał ze swoją naturalną
nonszalancją.
Gryfonki
patrzyły na niego jeszcze przez długą chwilę, zanim wreszcie odezwała się
Dorcas:
- W ogóle cię to nie rusza?
James
wzruszył ramionami.
- I tak w końcu się zgodzi. Ja mogę poczekać.
I… - Potarł ręką kark w nerwowym geście. – Dzięki, że spróbowałyście.
Kate
jęknęła.
- Ona nas zabije. I to brutalnie,
najprawdopodobniej najpierw wydrapując oczy, a potem wyrywając paznokieć po
paznokciu.
Ann pokiwała smętnie głową.
- Wiesz, że ostatnio wypożyczała z biblioteki
książkę „Sto sposobów na wroga”? Przeczytała mi kilka. Mam nadzieję, że nie
trafi mi się numer 72 – dodała, wzdrygając się.
James tylko zaśmiał się głośno z tego jak
dramatyzowały. Był pewien, że mimo wściekłości Lily im wybaczy i to dość
szybko. Pewnie już po powrocie do dormitorium.
- Chodźcie. W ramach rekompensaty, a zarazem
ostatniego pożegnania postawię wam po Czekoladowym Smoczym Jaju w Miodowym
Królestwie.
Miał ochotę
znów się zaśmiać, kiedy zobaczył jak rozbłysły im oczy. Nie ma nic lepszego na
dogodzenie kobiecie niż czekolada, czyż nie?
Kiedy
ruszyli tą samą drogą, którą wcześniej uciekła Lily, Dorcas i Ann poszły
przodem, wymieniając jakieś typowo dziewczęce uwagi, zaś Kate zrównała swoje
tempo z Jamesem.
- Co tam? – spytał beztrosko.
Dziewczyna
tylko zmarszczyła brwi.
- Dlaczego już nie rozmawiamy?
- Słucham? – zdziwił się Potter.
- Jesteśmy sąsiadami, razem uczyliśmy się grać
w quidditcha, razem bawiliśmy się w dzieciństwie i… no wiesz… wydawało mi się,
że się kumplujemy, czy coś – dodała niezdarnie. – A jednak od ponad roku w
ogóle nie rozmawiamy. Jak to się stało?
James
przyjrzał jej się. Miała rację, ale dlaczego teraz zaczęła się tym przejmować?
Wzruszył
ramionami.
- Przyjaźnisz się z Lilianne, a ona mnie nie
cierpi. Raczej nie mogłabyś przyjaźnić się z nami obojgiem równocześnie, a…
Nie dane mu
było dokończyć zdania, bo nagle zgasły wszystkie światła. Cała czwórka
zatrzymała się, rozglądając się niepewnie. Zapadła niepokojąca cisza, ludzie
nerwowo się rozglądali. James nie musiał się zbyt długo zastanawiać, by
domyślić się, co się może dziać. I zdecydowanie mu się to nie podobało.
Złapał Kate
za rękę i pociągnął w stronę stojących z przodu Ann i Dorcas.
- Chodźcie, szybko – powiedział do nich
stanowczym tonem. – I wyciągnijcie różdżki.
Szli razem
ściśniętą grupą, co chwila upewniając się, że nikogo nie brakuje.
- James, gdzie idziemy? – wyszeptała Dorcas,
bojąc się zaburzyć trwającą na ulicy ciszę.
Błysnął w
jej stronę uśmiechem.
- Do Miodowego Królestwa.
Dziewczyna
otworzyła szeroko oczy.
- Co? – pisnęła, niedowierzając. – James, ty
nie widzisz, że coś się dzieję?! Musimy się ukryć, a nie kupować słodycze!
Potem spłacisz dług! – pociągnęła go za rękaw, jej podniesiony głos nie był
głośniejszy niż szept.
Potter
tylko spojrzał na nią z pobłażaniem idąc dalej w stronę, znajdującego się już w
zasięgu wzroku sklepu.
- Dor, jestem huncwotem. Trochę zaufania. I
szybciej.
I wtedy w
oddali usłyszeli huk. Stłumiony odległością, ale wyraźny. Przystanęli na
chwilę, a potem całą czwórką ruszyli biegiem w stronę sklepu. Nagle Dorcas, Ann
i Kate postanowiły mu zaufać, licząc, że Rogacz wie co robi.
Kiedy wpadli
do sklepu, przecisnęli się przez spanikowane tłumy matek ciągnących dzieci za
rękę, nie zwracając na nikogo uwagi. Tutaj też nie było światła, co ułatwiło im
wymsknąć się na zaplecze. Kiedy zamknęli za sobą drzwi, James odetchnął
głęboko. Udało się.
- James, o co chodzi? Dlaczego tutaj jesteśmy?
– zapytała Kate, rozglądając się niepewnie w ciemności.
- Jest tu tajne przejście do szkoły – odparł,
wzdychając. Wtedy znów usłyszeli huk, tym razem z o wiele mniejszej odległości.
Jamesa ścisnęło coś w żołądku na dźwięk krzyków, które rozległy się zaraz po
nim. Krzyki przerażenia. Bólu. W tej chwili komuś się działa krzywda.
- To Śmierciożercy, prawda? – wyszeptała
przejęta Dorcas. – Są w Hogsmeade.
Zapadła
cisza. James wiedział, że już dawno powinien wepchnąć dziewczyny do przejścia i
pójść zaraz za nimi, ale coś go tu trzymało. Nie chciał zostawiać tego miejsca,
tych ludzi, samym sobie.
James Potter nie uciekał.
Wtedy Ann
załkała.
Jej szloch brzmiał jak krzyk w cichym
pomieszczeniu, rozbijając otaczającą ich ciszę.
- A Lily…? A jeśli coś jej się… jej się…
stanie?
Rogacz
poderwał głowę.
Na Merlina, Lily.
Kiedy rozległ się pierwszy huk,
nie wiedziałam co robić. Z różdżką w ręku ruszyłam biegiem przed siebie, choć
wiedziałam, że nie mam żadnych szans dobiec do szkoły. Za daleko, za mało
czasu.
Nie przestając biec rozglądałam
się za kryjówką, jakąkolwiek, ale w ciemności nie mogłam nic dostrzec. Nie
zwracałam uwagi na biegających dookoła mnie ludzi. W głowie powtarzałam
wszystkie zaklęcia obronne w kółko i w kółko, i w kółko. A potem jeszcze raz.
Gdzie miałam iść?
Z lewej strony i z o wiele
bliższej odległości rozległ się drugi huk. Przyspieszyłam, choć już osłabły mi
nogi, a płuca paliły żywym ogniem. Powinnam skręcić w prawo, ale nie było
żadnych alejek skręcających, żadnych odnóg. Huki rozbrzmiewały coraz częściej,
słyszałam coraz więcej krzyków i coraz więcej łez leciało z moich oczu. Tam
ludzie cierpieli, byli krzywdzeni a ja biegłam. Tak bardzo się bałam. O siebie.
To było egoistyczne, ale tak bardzo nie chciałam, żeby mnie znaleźli, żeby
zrobili mi krzywdę. Nie chciałam umierać.
A potem usłyszałam łkanie. Ciche,
stłamszone przez wszystkie krzyki i kroki, ale wystarczające, bym stanęła jak
wryta i obróciła się.
Pod ścianą jednego z budynków,
ukryta w cieniu stała skulona mała, jasnowłosa dziewczynka. Z postury wydawała
się mieć pięć, może sześć lat.
- Mamo! – szlochała, przeszukując wzrokiem
ulicę. – Mamo!
Rozejrzałam się jak porażona w
poszukiwaniu jej matki, ale widziałam tylko biegnących w panice ludzi. I wtedy
rozległ się kolejny huk, niepokojąco blisko. Na Merlina, doganiają mnie.
Nie wahając się dłużej
przykucnęłam przy niej w pośpiechu.
- Gdzie jest twoja mama? – zapytałam, nie
bawiąc się w głupie wstępy. Nie było na to czasu.
Spojrzała na
mnie z szeroko otwartymi oczami.
- Nie wiem. Było tak dużo ludzi i puściła moją
rękę.
Znów się
rozejrzałam, by zobaczyć jedyną rzecz, która mogła mnie przerazić bardziej niż
huki i krzyki. Błyski zaklęć. Dalekie, ale wyraźnie widoczne.
Mój Boże,
nie mam czasu!
- Posłuchaj, teraz nie jest tu bezpiecznie.
Zabiorę cię stąd, a potem znajdziemy twoją mamę, dobrze?
Nie miałam
zamiaru czekać na odpowiedź. I tak, nie ważne co by zdecydowała, nie
zostawiłabym jej tu. Podniosłam się na nogi, złapałam za rękę i pociągnęłam,
zaczynając biec najszybciej jak ONA
mogła. Ale i tak byłam na skraju wyczerpania.
Nie znałam
jej imienia ani ona nie znała mojego, a jednak biegłyśmy ramię w ramię, tylko
co jakiś czas oglądając się za siebie, każda w poszukiwaniu czegoś innego.
Ona zadawała sobie pytanie: gdzie
jest mama?
Ja się pytałam: gdzie oni są?
Wreszcie skręciłyśmy w jedną z
bocznych uliczek. Nie wiedziałam gdzie biegłam, jedynie skręcałam, prowadząc ją
za sobą, byleby znaleźć się jak najdalej. W końcu, kiedy udało mi się zbudować
wystarczający dystans, znalazłam się na całkowicie nieznanej mi małej uliczce,
które licznie się krzyżowały w tej okolicy. Było ich tu mnóstwo. To dobrze.
Pociągnęłam ją za sobą wzdłuż
budynków, szukając kryjówki. Nie mogłyśmy cały czas biec, musiałyśmy się
schować. Mój krok był szybki i stanowczy, ona zaś truchtała za mną uczepiona
mojej ręki. Chyba bała się ciemności.
Wreszcie wybrałam; stary, opuszczony
sklep z meblami na wystawie. Przez szybę mogłam zobaczyć również dwie rzeczy,
które najbardziej mnie interesowały: schody na piętro, na którym mogłybyśmy się
schować i dzwoneczek nad drzwiami, który ostrzegłby mnie przed nadchodzącym
intruzem.
Bez dłuższego namysłu wyciągnęłam
dwie wsuwki z włosów, uklękłam i zaczęłam operować przy zamku. Na Merlina, jak
ja marzyłam, by po prostu móc użyć Alohomory,
ale wiedziałam, że każdy normalny sklepikarz lepiej zabezpiecza swój sklep.
Inaczej w środku nocy mógłby przyjść byle jaki czarodziej i wynieść cały towar.
Kiedy zamek kliknął z
niecierpliwością pociągnęłam za klamkę, wchodząc tam i wciągając za sobą małą.
Nad swoją głową usłyszałam jasny dźwięk dzwoneczka. Dobrze. Starannie zamknęłam
drzwi pchając ją w ciemności w stronę schodów. Weszłyśmy na górę i choć zewsząd
dobiegały dźwięki krzyków, huków o wiele głośniejsze niż to wszystko wydawało
mi się skrzypienie schodów i drżenie naszych oddechów.
Na górze ukryłyśmy się za
zestawem mebli mając łatwy widok na schody, ale wciąż będąc niezauważalnymi.
Rozłożyłam tam koc wzięty z jednej z kanap, ale nie wypuściłam różdżki z ręki
ani na chwilę. Wciąż byłyśmy zagrożone. Kiedy usiadłyśmy razem opatuliłam ją
drugim kocem, a ona się we mnie wtuliła, szukając ciepła i wsparcia.
- Jak ci na imię? – zapytałam, obejmując ją
ramieniem, by mogła wtulić się bardziej.
- Celine – wymamrotała, nie patrząc na mnie.
Pokiwałam głową.
- Ja jestem Lily – odparłam, wiedząc, że nie
ośmieli się zadać tego pytania. – Ile masz lat?
Zerknęła na mnie tymi swoimi
niebieskimi, niewinnymi oczami.
- Sześć. A ty?
- Piętnaście.
Spojrzała na mnie z większym
zainteresowaniem.
- Jesteś w Hogwarcie? W jakim domu? – spytała,
jednak jej głos wciąż był przyciszony i niepewny.
- W Gryffindorze – powiedziałam, wskazując na
związany dookoła mojej szyi czerwono-żółty szalik.
- Moja mama mówiła, że Gryffindor jest fajny,
ale i tak wolałaby, żebym trafiła do Ravenclawu, tak jak ona.
- Ravenclaw to bardzo dobry dom. Na początku
nawet marzyłam, że do niego trafię. Ale podoba mi się w Gryffindorze – wyszeptałam,
uśmiechając się do niej delikatnie.
Ona również się uśmiechnęła i
otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, ale wtedy doszedł nas kolejny huk. Z
bardzo, bardzo bliska. Byli może dwie ulice dalej.
Celine wtuliła się we mnie
mocniej, chowając twarz w fałdach materiału mojego płaszcza ze strachu, więc
delikatnie pogładziłam jej włosy, szepcząc słowa pocieszenia.
W końcu na mnie spojrzała.
- Co się dzieje? Kto to robi?
- Śmierciożercy zaatakowali Hogsmeade, Celine.
Niedługo przyjdzie Dumbledor i aurorzy i ich wygonią, ale musimy jeszcze
chwilkę poczekać.
- A co z moją mamą?
- Twoja mama jest dorosłą czarownicą, która
potrafi o siebie zadbać. Da sobie radę, a jak to wszystko się skończy znajdzie
cię i zabierze cię do domu.
Niepokojące hałasy zbliżały się
do naszej uliczki, a ja nie wiedziałam co robić. Teraz mogłam już wyraźnie
rozróżnić głosy, okrutne śmiechy i sentencje zaklęć. Ale było ich mniej, nie
więcej niż sześć. Miałam ochotę walnąć głową o ścianę. Oczywiście, że się
rozdzielili, tak mogą wyrządzić więcej szkód.
Słyszałam jak się zbliżali, ich
grubiańskie śmiechy, dźwięk wybuchów, rozbijanego szkła. Celine otworzyła usta,
jakby chciała coś powiedzieć, ale przyłożyłam palec do ust i patrząc na nią
poważnie pokręciłam głową. Nie chciałam ryzykować.
Byli coraz bliżej i wreszcie
mogłam wyróżnić głosy. Trzy. Na Merlina, gdyby tu weszli nie miałabym szans.
- Cholera jasna! Mogli nam przydzielić jakąś
ciekawszą dzielnice, tutaj nikogo nie ma!
- Nie marudź, stary. Nie podoba ci się nowa
biżuteria dla Marie?
- Zamknij się, Clof… Ała! – krzyknął nagle, i
wtedy odezwał się trzeci głos.
- To ty się zamknij debilu! Zwariowałeś?!
Żadnych nazwisk, bo zanim się obejrzysz skończysz w Azkabanie. Nawet ściany
mają uszy.
- Właśnie o tym mówię! To jest jakieś
pieprzone pustkowie, po cholerę kazał nam rozwalać pozamykane sklepy?!
I wtedy nadstawiłam uszu. On. On
im kazał. Kim jest ich dowódca?
- Nie podważaj rozkazów Czarnego Pana. To
pierwsza i jedyna zasada, którą powinieneś znać, rozumiesz?
- Chcę coś rozwalić – ponownie zaczął ten
pierwszy, tłumacząc powoli, prawie łopatologicznie towarzyszom. - Coś innego
niż szkło i drewno. Połamać ręce i nogi, potem pociąć i rzucić Crucio. Nie mam
komu.
Słysząc ten opis z ust Celine wydobył się cichy pisk. Jej dłoń
natychmiast powędrowała do ust, zasłaniając je w całości. Spojrzała na mnie
wielkimi z przerażenia oczami, które krzyczały: „przepraszam, ja nie chciałam!”.
Nasłuchiwałam. Na zewnątrz
zapadła cisza, która dawała jasno znać, że usłyszeli i oni również
nasłuchiwali.
Przez następne kilka sekund nie
działo się nic, a ja siedziałam ze spiętymi ramionami i różdżką mocno
zaciśniętą w pięści.
***
Co wy na to? Jestem ciekawa waszych opinii.